W znienawidzonym mundurze. Losy Polaków przymusowo wcielonych do wojska niemieckiego w okresie II wojny światowej
Dlaczego wcielano
Wcielenia 1940-1945
Wcielenia w liczbach
Czy wcielano do Waffen-SS?
Polacy obywatele III Rzeszy
W Polskich Siłach Zbrojnych
Pozostałe artykuły

Bolesław Cichocki


Bolesław Cichocki

Mój dziadek Bolesław Cichocki przyszedł na świat 18 lutego 1919 roku w Duisburgu i był piątym dzieckiem Jana Cichockiego (urodzonego w Łagiewnikach 1 listopada 1888 roku) i Zofii Krzyżostaniak (urodzonej w Józefówce 30 kwietnia 1887 roku). Dzieciństwo spędził w Niemczech, a w 1926 roku, w okresie wielkiej budowy wolnej Polski, przybył do Gdyni. Tam Bolesław był uczniem Szkoły Handlu Morskiego i Techniki Portowej. Aktywnie uczestniczył w działalności harcerskiej, za co otrzymał odznakę ze srebrną lilijką. Jak wiele dzieciaków był bardzo żywym chłopcem, aktywnie spędzającym czas na jeżdżeniu na rowerze po okolicznych terenach, częstym pływaniu w morzu i bieganiu na zawodach.

Chodząc nowo wybudowanymi ulicami Gdyni, można było odnieść wrażenie, że całe miasto wyrosło nagle. Wszędzie stały nowe budynki, nowe skwery, parki, kościoły. Po prostu pachniało życiem, wolnością oraz przyszłością jasną i pewną, nieprzyćmioną żadnym zagrożeniem. Otwarto nowe korty tenisowe, amfiteatr, plaże. To wszystko sprawiało wrażenie starożytnego "pełnego światła, uwieńczonego fiołkami, sławionego pieśniami, przedmurza Grecji, chwalebnych Aten, miasta bogów".

W piątek 25 sierpnia 1939 roku na horyzoncie ukazał się bardzo mozolnie płynący okręt, duży okręt, zatem wielu mieszkańców przyszło na nabrzeża, aby móc obejrzeć przybycie z "kurtuazyjną wizytą" niemieckiego pancernika. Co prawda "Schleswig-Holstein" był starym okrętem, mającym już 33 lata, zatem teoretycznie czasy jego przydatności do działań zbrojnych już minęły, jednak mieszkańcy mieli co do jego wizyty mieszane uczucia.

1 września 1939 roku Jan, Maria (siostra Bolesława) i Bolesław stali się świadkami wybuchu wojny. Strach zajrzał w oczy gdynian, gdyż większość z niech jeszcze tak niedawno doświadczyła okropności I wojny światowej. Obserwowali walki toczące się w powietrzu i na morzu, widzieli, jak Wojsko Polskie próbowało bronić początkowo wybrzeża, później miasta, a w końcu swojego życia. Niepewność dnia jutrzejszego przybierała na sile w obliczu topniejących sił wojska i coraz większej ilości napierających żołnierzy Wehrmachtu. Ostrzał z pancernika początkowo był skierowany w stronę Helu, później na Kępę Oksywską i Witomino. Świst pocisków przelatujących dosłownie nad domem Cichockich był na tyle głośny, że powodował drżenie szyb. Same wybuchy wprowadzały cały budynek w drżenie.

W mieście panował chaos. Ludzie chowali się w piwnicach, a wielu próbowało uciekać, lecz nie było dokąd. Wszędzie wybuchy, wojsko, pożary, a brak prądu i wody jeszcze bardziej potęgował przerażenie, jakiego rodzina Cichockich, prócz Jana, jeszcze nie zaznała. W godzinach popołudniowych 19 września, po ciężkich walkach, przez wojska niemieckie zdobyte zostało Oksywie. Obok Helu Gdynia była jedynym punktem oporu na Wybrzeżu, który nie skapitulował, a cywilna ludność miasta kierowana przez komisarza rządu Franciszka Sokoła od pierwszych chwil wojny wykazywała wielkie poświęcenie. Dzień 12 września miał rozstrzygające znaczenie dla dalszych walk oddziałów Lądowej Obrony Wybrzeża. Wieczorem płk Stanisław Dąbek postanowił zaprzestać obrony Gdyni i nie dokonywać zniszczeń w porcie. Nie chciał narazić mieszkańców na straty, a miasta na zniszczenie.

Po wkroczeniu Niemców Jan, podobnie jak wielu mieszańców, został przesłuchany i wypuszczony do domu. Jego małą kartą przetargową była służba w pruskiej armii. Natomiast Bolesław i Maria, urodzeni w Duisburgu, nie byli traktowani jak Niemcy, lecz mieli szansę na dalsze życie, choć nie bez kontroli. Praca pod nadzorem i przesiedlenie z ulicy Korzeniowskiego 27 na ulicę Drescher-Strasse 7b i 5a (Arresweg 173; obecnie okolice budynku Orlicza 12), gdzie mieszkali w małych drewnianych domkach, po raz kolejny wywołało poczucie nękania. Niemcy widzieli w Janie Polaka, a Polacy byli w stosunku do niego nieufni, gdyż władze pozwoliły mu zostać. Na porządku dziennym były wysiedlenia z rodzinnych domów, aresztowania i poniżanie mieszkańców pochodzenia polskiego. Zatrzymania celem wylegitymowania zdarzały się nawet kilka razy dziennie.

Jan po raz kolejny popadł w przygnębienie wywołane odwiecznym pytaniem: "Dlaczego?". "Dlaczego tak się dzieje, kiedy to się skończy" - zadawał sobie pytania jak wielu Polaków doświadczonych tułaczką, nad którymi stale wisiała groźba niepewnego jutra. Mógł liczyć na kilka osób, które mogły go wesprzeć na duchu i zwyczajnie porozmawiać z nim nawet przy "kielichu" w lokalnej knajpie. Jednym z nich był Aleksander Godziewski (ojciec Stefanii, późniejszej żony jego syna, Bolesława) z którym pracował na budowie. Pod niemiecką okupacją prace były różne, uzależnione od władz Gotenhafen, chociaż w większości obejmowały prace portowe przy rozładunku i załadunku.

W połowie 1942 roku Jan otrzymał wiadomość, że jego syn Edmund został aresztowany i wtrącony do obozu za odmowę wstąpienia do Wehrmachtu. 11 września 1942 roku do niemieckiego wojska powołano Bolesława, jego najmłodszego syna. Cała rodzina pogrążona była w ogromnym strachu, gdyż Edmund stał się zakładnikiem. Sądzono, iż jeżeli Bolesław nie podda się werbunkowi, sprawi, że jego brat zostanie rozstrzelany, a on sam umieszczony w obozie wraz z ojcem, siostra i macochą. Cichoccy musieli się zatem podporządkować temu smutnemu nakazowi.

Z ulicy Korzeniowskiego na dworzec było około 1500 metrów, lecz tego dnia jakże długa to była droga. Zdawać by się mogło, że każdy krok był ciężki, wręcz bolesny. Na dworzec Bolesława odprowadzał ojciec, aby nie tylko być jak najdłużej z synem, lecz także po to, aby go wesprzeć w chwili rozstania. Świadomość, że może widzą się po raz ostatni, ściskała serca, a w oczach pojawiały się łzy. Na dworcu widać już było małe grupki innych młodzieńców, oczekujących na przyjazd pociągu, który oderwie ich od ojczystej ziemi i matczynej troski, by wcisnąć ich w tak bardzo znienawidzony mundur. Prawie każdy z oczekujących był w towarzystwie najbliższych: ojca, matki, rodzeństwa, żony. I choć starli się żartować, to jednak uśmiech był stłumiony strachem, a słowa nie mogły przejść przez gardła zaciśnięte bólem. Po odjeździe syna Jan długo jeszcze stał na peronie. Chociaż pociąg już zniknął, czuł jeszcze obecność syna, starając się zapamiętać tę chwilę. W drodze do domu poszedł jeszcze na grób żony Zofii, aby tam pomodlić się i prosić, aby czuwała nad Bolkiem oraz ochroniła go przed najgorszym. Z cmentarza na gdyńskim Witominie powrót był jeszcze trudniejszy niż droga, którą odprowadzał syna. Teraz wracał już sam.

Pierwszy dzień w koszarach był dla Bolesława i wszystkich poborowych szokiem. Chociaż większość prawie nie spała, to wszyscy zerwali się jak ze snu pod naporem ciężkich, niemalże metalicznych, słów: "Aufstehen!!!". Najpierw była zbiórka i odczytywanie nazwisk, później wpisanie na listę przybyłych, fryzjer, lekarz i przydział do danego pododdziału.

Na początku listopada 1942 roku Bolesław został przydzielony do 4 kompanii 367 zapasowego batalionu grenadierów (4 Kompanie, Grenadier-Ersatz-Bataillon 367) w Hanau niedaleko Frankfurtu. Jego wyposażenie stanowił standardowy mundur oraz karabin Mauser Kar98k. Po ukończeniu przeszkolenia rekruckiego, 18 stycznia 1943 roku został przeniesiony do 6 kompanii 349 pułku grenadierów (6 Kompanie, 349 Grenadier-Regiment), wchodzącego w skład 230 Dywizji Piechoty (230 Infanterie-Division). Został wysłany statkiem z Hamburga na wsparcie wojsk w Tromso, malowniczej miejscowości otoczonej przepięknymi ośnieżonymi górami w północnej Norwegii. W miejscu tym wydawało się, że wojny nie ma, panowała tam cisza i spokój, a jedynym, co uzmysławiało, że Bolesław i inni są w wojsku, były mundury i coraz więcej żołnierzy przybywających na statkach. Panowało rozluźnienie przerywane czasem zbiórką, meldunkami i musztrą. W czasie wolnym żołnierze chodzili do pobliskich piwiarni. Zdjęcia z tamtych czasów ukazywały twarze, na których nie malowało się zmęczenie, lęk czy też przerażenie. Można wręcz by rzec, że były to wizerunki młodych chłopaków bez trosk, rozluźnionych, nie znających jeszcze strachu, tego przerażającego strachu. Następnym miejscem dłuższego postoju Bolesława było Lakselv (również w północnej Norwegii), gdzie pierwszy raz oglądał przecudne zjawisko, jakim jest zorza polarna. Żołnierze mieli znów chwilę wytchnienia, po czy wyjechali dalej do Hamnbukt, małego portu na pograniczu Norwegii, Finlandii i ZSRR, gdzie przyjęli do swoich szeregów kolejnych rekrutów oraz uzupełnili braki w zaopatrzeniu.

12 lutego 1943 roku Bolesław otrzymał 24 dni urlopu. Udając się do Gdyni, marzył o zdjęciu munduru, o odpoczynku i chwili zapomnienia. Najpierw, przy temperaturach dochodzących do -45 stopni Celsjusza, udał się ciężarówką do fińskiego portu Kemi nad Zatoką Botnicką. Wyjątkowo ciężka podróż trwała dwa dni. Później całodzienne oczekiwanie w porcie na transportowiec i kolejny dzień podróży po Bałtyku do Gdyni. W domu, w ramionach ojca, znalazł się dopiero 16 lutego po południu, zmarznięty, zmęczony, ale jakże szczęśliwy. W Gdyni spędził dwa tygodnie, spacerując po mieście, rozmyślając, spotykając się z jakże małą już grupą znajomych. Niechęć do niego stała się widoczna na każdym kroku i bolesna, a to za sprawą znienawidzonego munduru, który nosił nie z własnej woli. Narastała pogarda w stosunku do wcielonych w szeregi Wehrmachtu, chociaż wielu z nich po prostu nie miało wyboru, a ich rodziny stały się zakładnikami w rękach władz niemieckich. Bolesław doświadczał ogromnej przykrości, kiedy ludzie odsuwali się od niego, unikali spojrzenia i milkli, kiedy się zbliżał. Od połowy 1942 roku w Gdyni cumował potężny pancernik "Gneisenau", wzbudzając u Bolesława i mieszkańców mieszane uczucia. Jeszcze tak niedawno inny okręt, również cumujący od końca kampanii wrześniowej w Gdyni, ostrzeliwał Gdańsk, później Hel i Gdynię.

Na ulicach Gdyni widać było duchy w ludzkiej postaci, pełne strachu, przemykające chyłkiem do swoich domostw, by w ich zaciszu modlić się o rychłe zakończenie wojny. Ulice były zasypane śniegiem skrzypiącym pod stopami, a w powietrzu unosił się zapach dymu z domowych pieców. Cała ta pustka dręczyła duszę Bolesława - zaiste upiorny był to widok. Słońce malowało wieczorami miasto kolorem rdzawoszarym. "Czy to zmierzch miasta, czy tez zmierzch nadziei?" - takie pytanie często pojawiało się w natrętnych myślach ludzi, pamiętających czasy świetności miasta, beztroski i szczęścia. Większość barów, restauracji i zwyczajnych knajp była pozamykana, sklepy i punkty usługowe zmieniły swoich właścicieli, a gdy Bolesław wstępował na przysłowiowego "sznapsa", z ciężkim sercem siadał w strefie dla Niemców, gdzie mówiąc po niemiecku mógł porozmawiać z innymi Polakami siłą wcielonymi do armii.

Po powrocie z przepustki Bolesław doświadczył po raz pierwszy dramatu wojennego widząc, że niektórzy koledzy nie wracają już do koszar. Pojawiało się coraz więcej nowych twarzy, których imion Bolesław starał się już nie zapamiętywać, a ci, z którymi przyjechał po raz pierwszy, zostali albo na spalonej ziemi albo w dzisiaj już nieznanych grobach. Twarze na zdjęciach nie miały tego młodzieńczego spojrzenia pewnego siebie; były już kamienne, bezosobowe i bez wyrazu. W ciągu kilkunastu miesięcy z młodych chłopaków towarzysze broni Bolesława zamienili się w duchowych starców. Zbyt szybko doświadczyli skrajnych emocji będących kwintesencją okrucieństw wojny, na której nie raz wyzbyli się człowieczeństwa. Na tyłach próbowali odpocząć, lecz nie mogli nawet zasnąć, a gdy zapadali w sen, był on bardzo płytki, niespokojny. Często budzili się z krzykiem na ustach i zlani ze strachu potem. Dręczyły ich twarze towarzyszy, którzy zostali na polu bitwy na zawsze. Nawiedzały ich także wspomnienia o okropnościach wyrządzonych ludności cywilnej, którą mijali w drodze na kolejny odcinek frontu. Wszystko to było zbyt wiele, by można było sobie z tym poradzić samemu.

Bolesław kiedyś na moje pytanie: "Dziadek, a czy ty strzelałeś?" odpowiedział po krótkim namyśle: "Tak, musiałem, gdyż albo ja bym tam leżał, albo ten drugi", po czym dodał, że miał przydomek "szybki Bolek", bo tak szybko i precyzyjnie strzelał. We wrześniu 1943 roku służył w rejonie Murmańska; w październiku 1943 roku w rejonie miejscowości Petsamo, Taikkanen, Hunnkaja, Savukoski, Korja, Ruva, Korlelakssk, Murtomaki; w listopadzie 1943 roku w Tungut, Lubosalma, Vuonislahti, Joensuu; w grudniu 1943 roku w Plesbau, gdzie awansował do stopnia Obergrenadiera. Tam do jego oddziału dotarły pogłoski o zatopieniu pancernika "Scharnhorst". To już kolejny z kolosów, który poszedł na dno, czego już nie można było ukryć wśród żołnierzy. W styczniu 1944 roku jego jednostka przybyła do Vegarus. W kwietniu 1944 roku Bolesław otrzymał awans na stopień Gefreitera. W październiku 1944 roku, stacjonując w Utsjoki, został awansowany do stopnia Obergefreitera. W kwietniu 1945 roku znalazł się w Kistrand w Norwegii.

9 lipca 1945 roku Bolesław został zwolniony z wojska i zaczęła się jego podróż przez całą Europę do Gdyni. Daleką i trudną drogę z Kirstrand do Hamburga pokonał statkiem, skąd po kilku tygodniach przybył do Gdyni, która znowu zmieniła swoje oblicze. Miasto było w dużej mierze zniszczone, a dom, w którym mieszkała jego rodzina, spalony. Pierwsze kroki musiał jednak skierować nie do domu, lecz na posterunek milicji, gdzie był przetrzymywany około dwóch dni, a dopiero po potwierdzeniu tożsamości mógł odszukać ojca. Jan i Maria mieszkali teraz przy ulicy Kapitańskiej 7 i choć nie mieli wiele, to wspólna wieczerza była dla nich niczym wigilia, przy której opowiadali sobie jak przetrwali i co się z nimi działo. Padały słowa: "Nareszcie koniec!". I co prawda był to koniec jednej gehenny, lecz także początek innej, znacznie dłuższej i straszliwszej, gdzie Polak prześladować miał Polaka. Bolesław był często wzywany na przesłuchania w związku ze swoją przeszłością, a po całkowitym oczyszczeniu przez ówczesny sąd mógł rozpocząć pracę.

U wejścia do gdyńskiego portu górowała nad miastem sylwetka okrętu, który Bolesław już raz widział, lecz teraz był to już wrak zatopionego przez Niemców pancernika "Gneisenau". Całe miasto było usiane wrakami pojazdów, a port statkami i okrętami. Zabudowania zniszczone, dom Cichockich z lat wojny spalony, natomiast w domu przedwojennym zamieszkali już inni lokatorzy. Ojciec opowiadał o trudach ostatnich dni, o przerażeniu, jakie wywoływał zbliżający się front, o grabieżach i gwałtach, a także o samosądach na rodzimej ludność. Cichoccy zastanawiali się czy nie uciekać, lecz w sumie dokąd, na zachód? Ucieczka trwać mogła w nieskończoność. Rozmawiali też o możliwości ucieczki przybyłym do gdyńskiego portu statkiem "Wilhelm Gustloff", lecz tu pierwszeństwo mieli Niemcy. Jedyną możliwością było pozostać i przeczekać w okolicach Gdyni. Dopiero po latach Cichoccy dowiedzieli się, że ten statek, ogromny statek, który zabrał z Gdyni uchodźców, został zatopiony gdzieś na Bałtyku wraz z niemal wszystkimi pasażerami.

Koniec wojny i późniejsze lata były dla Bolesława nie mniej okrutne niż sama okupacja, gdyż jako były żołnierz znienawidzonej armii, mimo że siłą wcielony, był obiektem wiecznej pogardy. W 1946 roku założył firmę budowlaną. W 1949 roku jego sytuacja finansowa była już na tyle dobra, że zaczął odkładać spore sumy pieniędzy na wymarzony dom. Niestety, do głosu doszedł socjalizm w swojej agresywnej formie, narzucając i nakładając na przedsiębiorców wysokie podatki i niezwykle restrykcyjne przepisy, co doprowadziło wiele firm to zamknięcia działalności. W 1954 roku Bolesław, wraz z żoną Stefanią (z domu Godziewską) i dwójką dzieci: Franciszkiem i Marylą, przeprowadził się do Tczewa i zajął lokal przy ulicy Chopina 6/1. W Tczewie rozpoczął pracę w Przedsiębiorstwie Budownictwa Terenowego, natomiast Stefania dostała pracę w pobliskim szpitalu przy ulicy Dzierżyńskiego (obecnie ul. 30 Stycznia). Bolesław umarł 15 stycznia 1990 roku w Tczewie i został pochowany na cmentarzu w Rokitkach.

Na swoje 18. urodziny otrzymałem od dziadka kilka drobiazgów ze słowami: "Pamiętaj, to ważne, gdyż daję ci pamiątki po mojej prababce, babce i po mnie...". Były to: książka "Bóg naywyższe dobro" z 1834 roku, książka "On będzie moim" z 1864 roku oraz mapa Skandynawii z naniesionymi datami i miejscowościami, w których dziadek był w czasie wojny. Później od swojego ojca otrzymałem jego książeczkę wojskową i akt małżeństwa Jana i Zofii z 1914 roku.


Sebastian Pikor


Źródła:

  • przebieg służby z Deutsche Dienststelle (WASt)
  • zbiory rodzinne
Biogramy wcielonych
Relacje i wspomnienia
Album fotografii
Archiwa - gdzie szukać?
Literatura tematu
Polecane linki
Podziękowania
Strona główna
Ostatnio dodane
Księga gości



W znienawidzonym mundurze. Losy Polaków przymusowo wcielonych do wojska niemieckiego w okresie II wojny światowej