W znienawidzonym mundurze. Losy Polaków przymusowo wcielonych do wojska niemieckiego w okresie II wojny światowej
Dlaczego wcielano
Wcielenia 1940-1945
Wcielenia w liczbach
Czy wcielano do Waffen-SS?
Polacy obywatele III Rzeszy
W Polskich Siłach Zbrojnych
Pozostałe artykuły

Wspomnienia Ludwika Lipowczana


Mija pół wieku od tamtych pamiętnych, tragicznych lat. Grono żyjących uczestników tego okresu topnieje. Zaciera się też pamięć o zdarzeniach, losach i osobistych przeżyciach tych ludzi.

Dlatego w miarę zasobów mojej pamięci, po tylu latach, pragnę skreślić kilka słów, by pokolenia, które ten tragiczny czas znają tylko z opowiadań i historii, mogły dowiedzieć się o losie zwykłych ludzi, którym przyszło żyć w tamtych nieszczęsnych latach.

Dla mego rocznika 1924 były to lata szczególnie dramatyczne. Gdy patrzę dziś na fotografię naszej klasy Szkoły Podstawowej nr 2 w Ustroniu z lat 1936/1937, okazuje się, że z 20 chłopców wojnę przeżyło tylko 10, czyli co drugi stracił swoje młode życie.

Opatrzność zachowała mnie w tej żyjącej dziesiątce i czuję się zobowiązany, by o losach tych ludzi napisać parę słów ku pamięci, a także ku przestrodze potomnym.

(...) nastał dzień 7 marca 1942 r. Razem z kolegą szkolnym Emilem K. wieczorem odjechaliśmy pociągiem do miejsca przeznaczenia. Była to mała miejscowość Lengdorf w Austrii, w Tyrolu niedaleko Zell am See w Alpach. Pamiętam ten dzień jak dziś. Dzień zimny, pochmurny, leżał jeszcze śnieg. Na stację kolejową odprowadził mnie tata. Pożegnanie jest zawsze smutne, a pożegnanie wojenne nieporównanie smutniejsze. Żegnając się z rodzicami, siostrami i babcią (starką), pamiętam słowa mamy: "Nie trać nigdy nadziei, jeśli inni wytrzymają, ty też wytrzymasz, a Bóg będzie cię miał w opiece, a ty wrócisz cały do domu".

Atmosfera była ponura. Odchodziłem w nieznane, i to w czasie wojny. Przypominają mi się opowiadania starki, jak w czasie I wojny światowej Jontek od sąsiada "rukowoł" do wojska austriackiego, to mu mówili: "Tak dej se pozór, dej se dobry pozór, a jak tam bydzie, jako bijatyka, to się tam nie ciś".

Jechaliśmy koleją do Cieszyna Zachodniego, wówczas Teschen-Hbf., potem do Bogumina (Oderberg), dalej pociągiem pospiesznym do Wiednia, następnie przez Linz do Salzburga. Stamtąd pociągiem elektrycznym do Zell am See. Ten odcinek jazdy był niezwykle malowniczy, często przejeżdżaliśmy przez tunele, wokół piętrzyły się Alpy Tyrolskie, zaśnieżone, choć w dolinach było już widać oznaki wiosny. Z Zell am See koleją wąskotorową dotarliśmy do Lengdorfu.

W czasie jazdy czuliśmy się zagubieni. Wszędzie było słychać mowę niemiecką i to w różnych dialektach, często w ogóle niezrozumiałych. Podróżni to w większości wojskowi. Pełno mundurów - armia lądowa koloru zielonoszarego (feldgrau, Heer), kolor stalowy lotnictwo (Luftwaffe), zaś granatowy to marynarka wojenna (Kriegsmarine). Kolor czarny nosiły jednostki pancerne, mylone niekiedy z formacjami SS.

Lengsdorf. Na małym przystanku kolejowym (podobnym do stacji kolejowej w Bażanowicach) oczekiwał nas Obervormann (podoficer z RAD) z tamtejszej jednostki RAD. Było nas kilkunastu. Z walizkami w ręku poszliśmy do naszej jednostki RAD, odległej jakiś kilometr od przystanku kolejowego. Okolica była przepiękna, jak doliny alpejskie. Najwyżej piętrzyły się ośnieżone turnie, poniżej lasy, jeszcze niżej hale i łąki, na których stały niewielkie stodoły, raczej szopy na siano (Heustadel). Lengsdorf to mała wioska, domy ciągnęły się po obu stronach drogi. Doliną przebiegała też kolej wąskotorowa oraz rwąca górska rzeka Salzach.

Dotarliśmy do miejsca przeznaczenia. Jednostka RAD składała się z kilku baraków ulokowanych wokół placu apelowego. Wprowadzono nas do jednego z nich, wszyscy byli przestraszeni, zagubieni, oczekując na dalszy rozwój sytuacji. Wyciągaliśmy z walizek domowe jedzenie. Nawiązaliśmy też pierwsze kontakty. Skład osobowy jednostki stanowili w głównej mierze Tyrolczycy, Bawarczycy i częściowo Ślązacy z cieszyńskiego. Ci z Tyrolu czy Bawarii mówili dialektem trudno zrozumiałym nawet dla rdzennych Niemców. Na drugi dzień rozdzielono nas według wzrostu na cztery plutony (Zugi). Ja znalazłem się w II plutonie, składającym się z trzech drużyn po 11 osób (Gruppe). Zajmowaliśmy jeden z baraków. W naszym plutonie było kilku cieszyniaków - P. z Wisły, P. z Jabłonkowa, K. z Trzyńca, W. i B. z Karwiny, no i ustroniacy Emil K. i Leon D. Zaraz też wprowadzono żelazną dyscyplinę i szkolenie według typowego drylu wojskowego. Wszystkie czynności odbywały się na rozkaz, nie wolno było normalnie chodzić, ale tylko biegać (im Laufschritt). Zajęcia trwały od 6 rano do 22 wieczorem. Celem takiego szkolenia było przekształcenie ludzi w niemyślące roboty, ślepo wykonujące każdy rozkaz.

Spaliśmy na piętrowych łóżkach, każdy miał szafkę (Spind), w niej dwa ubrania, sukienne i drelichowe, buty (saperki), karabin, hełm, maskę przeciwgazową, tornister i rzeczy osobiste. Zajęcia obejmowały szkolenie wojskowe (wykłady, musztrę, ćwiczenia polowe, marsze, strzelanie), a także z zakresu wykonywania prac, przede wszystkim robót ziemnych. Ćwiczyliśmy właściwie racjonalne ruchy i chwyty pracy łopatami (sztychówkami i szauflami). Po opanowaniu tej sztuki do perfekcji stwierdziliśmy znaczną wydajność przy mniejszym wysiłku fizycznym. Otrzymaliśmy broń (Gewehr). Były to karabiny produkcji francuskiej, chyba jeszcze z czasów I wojny światowej, ciężkie, długa lufa, siedmiostrzałowe, za każdym strzałem trzeba było repetować. Strzelały celnie, ale miały silny odrzut i przy niewłaściwym dociśnięciu kolby do ramienia dało się odczuć mocne kopnięcie. Strzelaliśmy także z lekkich karabinów maszynowych. Były to zdobyczne kaemy z frontu wschodniego (Ostfront). Dzień na strzelnicy był dniem szczególnym. Ci, co uzyskali dobre wyniki w strzelaniu, otrzymywali przepustki, zaś słabi strzelcy musieli za karę taszczyć cały sprzęt ze strzelnicy do jednostki. Byłem w tej pierwszej grupie. Na przepustki chodziliśmy do miejscowej restauracji, gdzie można było otrzymać piwo czy lemoniadę. Żywność i papierosy były na kartki. Niekiedy dostaliśmy trochę sera szwajcarskiego bez kartek. Innych rozrywek w Lengdorfie nie było.

Uciążliwe były marsze z pełnym ekwipunkiem (tornister, chlebak, karabin). W czasie marszów obowiązkowo śpiewano. Jeszcze dziś po tylu latach utkwiły mi w pamięci takie piosenki jak: "Es war ein Edelweiß" ("Była szarotka"), "Hoch droben auf den Bergen" ("Wysoko w górach"), "Heimat, deine Sterne" ("Ojczyzno, twoje gwiazdy"), "Wozu ist die Straße da" ("Po co jest ta droga"), "Schwarzbraun ist die Haselnuß" ("Czarnobrązowa jest leszczyna"), "Wir lagen vor Madagaskar" ("Byliśmy przed Madagaskarem") i wiele innych. Pamiętam długi, ponad 30-kilometrowy, marsz po skalistych alpejskich dróżkach w przeddzień Wielkanocy 1942 r. Mieliśmy nowo fasowane buty (saperki), toteż połowa maszerujących nabawiła się takich otarć stóp (Blasen), że dwa świąteczne dni musiała się kurować.

Wyżywienie było marne. Nieliczne paczki z domu nie poprawiły sytuacji. Przypomina mi się dzień w Zell am See, gdzie byliśmy na badaniach rentgenowskich. Przechodziliśmy za sklepem pytając, co jest do zjedzenia bez kartek. Dostaliśmy trochę ciastek i wafli. Dowódcą naszego plutonu Grassmeier był przełożonym w miarę dobrym i życie mieliśmy znośne. Natomiast dowódca I plutonu (Paulus) był człowiekiem nieobliczalnym, narwańcem, toteż pluton odczuwał to na własnej skórze. Jednej nocy przy sprawdzaniu porządku w izbach (Stuben) stwierdził, że pod jednym z taboretów para butów była przesunięta o parę milimetrów. To wystarczyło, by rozpętać piekło. Ludzie zostali poderwani ze snu w koszulach, boso, z siennikami z łóżek na plecach biegali po placu apelowym, przy padającym śniegu i deszczu, brodząc po kostki w śnieżno-błotnistej mazi. Po biegu w ciągu 20 minut wszystko musiało wrócić do stanu właściwego. Była to tylko jedna z szykan.

Minął marzec, kwiecień, w maju 1942 r. miał nastąpić wyjazd na akcję (Einsatz). Dokąd nie wiedzieliśmy. I tak nastał dzień 17 maja, dzień wyjazdu. Na stacji kolejowej Zell am See załadowano całą jednostkę (Abteilung RAD), ok. 200 ludzi, wraz ze sprzętem i pojazdami do wagonów towarowych. Różne były pogłoski, dokąd jedziemy - ma wschód (tego się obawialiśmy), na zachód, czy gdzie indziej.

Niestety - pociąg kierował się na wschód, Salzburg, Linz, Wiedeń, Bogumin, Częstochowa, Warszawa, Białystok. Od Białegostoku obowiązywał stan alarmowy, tzn. wszyscy byli kompletnie ubrani z bronią gotową do strzału. Wjechaliśmy na tereny działań partyzanckich (Partisanengefahr). Dojechaliśmy bez przeszkód do małej stacji kolejowej niedaleko Witebska. Tu rozładowaliśmy się i po kilku kilometrach marszu dotarliśmy do niedużej wioski na wzgórzu nad jeziorem. Zakwaterowano nas w szkole. Był to piętrowy, drewniany budynek. Obok postawiono dwa baraki. Tuż obok, przy drodze Witebsk-Newel, była mała cerkiewka z cmentarzem. Kilkanaście drewnianych chat wzdłuż drogi. Wokół były ogromne lasy, a w nich tereny bagniste z małymi jeziorkami.

Byliśmy za linią frontu jakieś 30-40 kilometrów. Była straszna kanonada artyleryjska. W lasach działali partyzanci. Przy drodze leżały wraki rozbitych czołgów, dział i innego sprzętu armii rosyjskiej. Były też mogiły - drewniane, brzozowe krzyże poległych tu żołnierzy niemieckich.

Część jednostki pełniła dniem i nocą służbę wartowniczą. Głównym jednak zadaniem były prace fortyfikacyjne, a zwłaszcza rowy przeciwpancerne, stanowiska dla dział przeciwpancernych, dla karabinów maszynowych oraz rowy dla piechoty. Codziennie maszerowaliśmy ok. 3 kilometry z bronią, łopatami, kilofami na wykonane szańce. Szczególnie uciążliwe było kopanie rowu przeciwczołgowego szerokości 4 m i głębokości 2 m. Był czerwiec, a na niektórych odcinkach po stronie północnej pagórków ziemia była jeszcze zmarznięta. Pogoda była zmienna, raz deszczowo i chłodno, raz upały.

Jeden z plutonów prowadził wyrąb lasu i wywóz drzewa na miejsce fortyfikacji. Tu zostali ostrzelani przez partyzantów, zginęło dwóch ludzi. Pochowani zostali na cmentarzu przycerkiewnym. Przemówił dowódca jednostki (Abteilungsführer). Pluton oddał salwę, salwa spłoszyła stado wron, stale krakających na drzewach wokół cmentarza i cerkwi. Ponura sceneria. Po tym wypadku część jednostki przeczesywała okoliczne lasy za partyzantami, ale bezskutecznie. Jednego dnia uczestniczyła w tej akcji nasza drużyna (11 ludzi), na rowerach mieliśmy objechać nieduże jeziorko wśród lasów i bagien. Miało to potrwać około 2 godzin. W bagnistym lesie straciliśmy orientację i przez kilka godzin brnęliśmy w leśnych mokradłach. Gdybyśmy natknęli się na partyzantów, uzbrojonych z reguły w broń automatyczną, byłoby po nas, uzbrojonych w stare francuskie karabiny. Natrafiliśmy na kilka chat w głuszy leśnej. Ludzie z nich patrzyli na nas jak na przybyszów z kosmosu, chyba pierwszy raz widzieli Niemców. Papierosy wymieniliśmy na kilkanaście jajek i uchodziliśmy możliwie szybko. Wreszcie udało nam się wydostać z lasu, wyszliśmy na nieduży pagórek, skąd na horyzoncie było widać wioskę przy drodze, która dalej biegła obok naszej jednostki. W znalezionym hełmie ugotowaliśmy jajka. Humory się poprawiły. Ruszyliśmy poprzez pola w kierunku wioski i tak dotarliśmy do naszej kwatery. Była najwyższa pora, gdyż zaczęło zmierzchać. W międzyczasie pozostałe plutony szukały nas bezowocnie i zaczęto nas uważać za zaginionych.

Nastał lipiec. Pogoda iście kontynentalna, w dzień upały nie do wytrzymania, zaś w nocy, przy bezchmurnym niebie, było tak zimno, że na warcie pod płaszcz trzeba było wdziewać swetry. Szczególnie dokuczała nam plaga komarów, wszak była to okolica lasów i moczarów. Niewiele pomogły siatki ochronne (Mückennetz).

W pobliskim jeziorze mieliśmy możliwość kąpieli i pływania. Można też było wyhandlować za tytoń lub zapałki trochę ryb. Ryby gotowaliśmy lub piekliśmy na ognisku. Był to sposób na poprawienie wyżywienia, które było marne.

W drugiej połowie lipca nastąpiła zmiana stanowisk (Stellungswechsel). Pociągiem dojechaliśmy do Witebska, a stamtąd maszerowaliśmy ok. 40 kilometrów w kierunku na Wieliż. Zostaliśmy zakwaterowani w zabudowaniach kołchozu w małej osadzie (kilkanaście chat). Ten długi, męczący marsz utkwił mi w pamięci. Była to ostatnia niedziela lipcowa. Myślami byłem w domu rodzinnym. Przecież tej niedzieli obchodzono uroczyście pamiątkę założenia naszego kościoła w Ustroniu - święto Jakuba. Na pewno też myślą i rozmawiają o mnie. Myślami byliśmy złączeni. Wojenny "Jakub" był z pewnością inny niż te przedwojenne, kiedy to my dzieci biegliśmy do lasu rówieńskiego popatrzeć na festyn urządzany przez młodzież "Siły".

Tymczasem maszerowaliśmy obciążeni pełnym ekwipunkiem, w upale, spragnieni, spoceni, potwornie zmęczeni. Ciałem byłem tu, ale myślami hej, daleko, w domu rodzinnym, w wyobraźni widziałem domowników siedzących przy stole przy "jakubowym" kołaczu.

Tęsknota za domem, za bliskimi była ogromna. Często w snach przebywałem w domu, w fabryce, wśród przyjaciół w Ustroniu. Niestety po przebudzeniu trzeba było wracać do koszmarnej rzeczywistości. Zabudowania kołchozowe to kilka dużych, drewnianych stodół. Z naszego kołchozu stworzono punkt oporu (Stützpunkt). Wokół wykopano rowy strzeleckie, założono zasieki z drutu kolczastego. Na dachach urządzono punkty obserwacyjne, dniem i nocom trwała służba wartownicza. Większość załogi pełniła jednak nocną służbę wartowniczą na drodze (Rollbahn) - patrole dwuosobowe.

Były to tereny silnych działań partyzanckich. Praktycznie Niemcy okupowali tylko tereny leżące w pobliżu dróg i kolei. Dalsze okolice były opanowane przez partyzantów. Partyzanci minowali drogi, dokonywali ataków na przejeżdżające transporty. Dlatego ochrona tych szlaków komunikacyjnych zaopatrujących front była sprawą bardzo ważną.

Na jedną z jednostek RAD, zakwaterowanych w sąsiedniej wiosce, nocą dokonali partyzanci napaści. Doszło do gwałtownej strzelaniny, było kilkunastu zabitych po obu stronach, wybuchły pożary.

Od naszej wioski w odległości ok. 1,5 kilometra płynęła rzeka, a za nią był teren opanowany przez partyzantów. Tu też samoloty sowieckie dokonywały licznych zrzutów. Pogoda sierpniowa, ale skrajna. W nocy było tak zimno, ze kałuże zamarzały, zaś w dzień panowały upały. I tu wyżywienie było liche. Często kopaliśmy ziemniaki na okolicznych polach. W odwet za ataki partyzantów artyleria niemiecka ostrzeliwała wnioski na ich terenach, powodując pożary. Piechota niemiecka tam się nie zapuszczała.

Nastał wrzesień. Wszyscy mieli nadzieję, że służba w RAD skończy się, i wrócimy choćby na krótki czas do domów. Wszyscy o niczym innym nie rozmawiali i liczyli pobyt tu na dnie. Niestety, dotarła do nas wiadomość najgorsza. Zdecydowano, że na froncie wschodnim zostaniemy wprost wcieleni do wojska, przemundurowani i utworzymy nową jednostkę wojskową.

Do Lenmgdorfu wróci tylko sprzęt oraz kilkunastu ludzi, głównie z powodów zdrowotnych. Nadzieja na powrót do domu prysła jak bańka mydlana. Był to szok. Niejeden miał łzy w oczach.

Pod koniec września wróciliśmy do Witebska i tu przez kilka dni oczekiwaliśmy na transport do nowego miejsca przeznaczenia. Miasto Witebsk robiło przygnębiające wrażenie. Domy w większości zburzone i wypalone. Ludności cywilnej prawie nie było widać. Chodziliśmy po mieście szukając Soldatenheimów. Były to punkty, gdzie można było otrzymać darmową zupę i ewentualnie przenocować.

Co się stało z grupą, która wracała do Lengdorfu, dokładnie nie wiadomo. Były wieści, że pociąg został wykolejony przez partyzantów.

Na początku października ruszył nasz pociąg kierując się wzdłuż frontu na południe, aż dotarliśmy nad Morze Azowskie. Przejazd ten trwał ok. 2 tygodnie. Była piękna, jesienna pogoda. Obserwowaliśmy bezkresne przestrzenie Rosji i Ukrainy. Na lesistych terenach Rosji stale istniało zagrożenie atakami partyzantów. Na stepach Ukrainy było znacznie bezpieczniej.

Przeprawa przez Morze Azowskie odbyła się promem i trwała kilkanaście godzin. Tłoczyliśmy się na pokładzie promu. Pogoda gwałtownie się pogorszyła. Silny, lodowaty wiatr i prószący śnieg dawał się niemile odczuć. W dodatku wzburzone fale kołysały mocno promem, co miało wiadomy wpływ na nasze żołądki. Wreszcie dopłynęliśmy do Jejska, portu nad Morzem Azowskim od strony Kaukazu. Koleją dojechaliśmy do niewielkiej miejscowości na trasie Krasnodar-Armawir.

Tu w okolicznych wioskach tworzyła się nowa jednostka wojskowa - Batalion Strzelców Górskich (Gebirgsjäger-Bataillon). O charakterze tej jednostki zadecydowało pochodzenie składu osobowego, w głównej mierze Tyrolczycy i Bawarczycy.

Z naszej jednostki RAD uformowano 4 kompanię tego batalionu. Była to tzw. kompania ciężka, a tworzyły ją cztery plutony (Zugi): pluton dział przeciwpancernych (PAK), pluton dział piechoty 75 mm (Infanteriegeschütze), pluton saperów (Pionierzug) oraz pluton łączności (Nachrichtenzug). Ja znalazłem się w plutonie łączności - jako telefonista, a później radiowiec.

Dostaliśmy nowe mundury (czapki z szarotką), nową broń i od połowy listopada rozpoczęliśmy intensywne szkolenie wojskowe. Kwaterowaliśmy w dużym murowanym budynku, chyba szkolnym. Spaliśmy na siennikach, na podłodze, a wbite w ścianę gwoździe służyły jako szafki. Warunki były prymitywne.

Ćwiczenia trwały nieustannie, często i w nocy. Ćwiczenia w terenie według utartego systemu "Hinlegen-Auf-Marsch, Marsch" (padnij-powstań-marsz), czołganie w błocie, wrzaski i ryki przełożonych w ordynarnym żargonie miały na celu ubezwłasnowolnienie osobowości i zrobienie z ludzi bezwolnej masy, tzw. Kanonenfuter (strawa dla armat).

Niektórzy ze Śląska stosowali metodę na nieznajomość języka niemieckiego i nie wykonywali rozkazów lub też wykonywali je na opak, co doprowadzało do wściekłości, ale i bezsilności. Na pytanie "Woher sind Sie?" (Skąd jesteście?) usłyszeli: "Aus Schlesien-Ober-Ost" (Śląsk-Górny-Wschód) - machali rękami, klnąc "Beutsdeutschen" (Niemcy zdobyczni).

Pluton nas ćwiczył przede wszystkim montaż i demontaż linii telefonicznych i to w różnych warunkach terenowych, także i nocą.

Jak już wspomniałem, warunki zakwaterowania więcej niż prymitywne, oświetlenie świecami, brak ciepłej wody, marne wyżywienie i w dodatku plaga myszy (np. chleb trzeba było wieszać na drutach pod sufitem, inaczej zjadłyby go myszy). W nocy w czasie snu myszy często łaziły po twarzy czy głowie, co nie było zbyt przyjemne.

Żyliśmy jednak nadzieją, że raz się to musi skończyć lub przynajmniej dostaniemy urlopy. Z drugiej strony nieustanny dryl wojskowy zabijał normalny tok myślenia i kształtował ludzi-roboty.

Cały grudzień i styczeń już 1943 r. trwały intensywne ćwiczenia, marsze, strzelanie, zaś nasz pluton niezmordowanie budował i demontował linie telefoniczne. Koniec grudnia. Pierwsze w moim życiu święta Bożego Narodzenia poza domem rodzinnym. W wieczór wigilijny otrzymaliśmy lepsze jedzenie, a także przydział słodyczy, papierosów i alkoholu tzw. "markantente Waren". Atmosfera była jednak posępna - myślami byli wszyscy gdzie indziej, kilka tysięcy kilometrów stąd. Pogoda była zimowa, mrozy, silne wiatry, ale śniegu było niewiele.

Razu jednego budowaliśmy linię telefoniczną poprzez Kubań. Była to rzeka szerokości 100 metrów, wartki prąd niósł krę lodową. Przez rzekę przeprawialiśmy się w małych, gumowych, nadmuchiwanych łódkach (Floßsäcke), rozwijając przewód telefoniczny. Jedna z łódek wywróciła się, a załoga cudem się uratowała. Wyciągnięto ich z wody mokrych od stóp do głów przy lodowatym wietrze, a do najbliższych zabudowań było ze 4 kilometry. Ale jakoś się z tego wykaraskali.

Innym razem wywołaliśmy mały incydent. Były ćwiczenia całej kompanii. Na skraju wioski jeden pluton zajął pozycje obronne, zaś trzy plutony prowadziły natarcie, posuwając się skokami naprzód, strzelając ślepymi nabojami. Przed jednym z domów kilku oficerów obserwowało pole walki. Było nas trzech w jednym stanowisku. Dla zabawy mając ostrą amunicję oddaliśmy jednocześnie trzy strzały do komina domu, przed którym stali oficerowie. Komin się rozleciał, a kawały cegieł stoczyły się po dachu, robiąc zamieszanie wśród obserwatorów. Myśmy natychmiast oddali jeszcze kilka strzałów ślepą amunicją, by lufy karabinów były okopcone prochem (po strzale ostrą amunicją lufa ma błyszczące wnętrze). Był najwyższy czas - gdyż zaraz przerwano ćwiczenia i sprawdzano karabiny, ale niczego nie stwierdzono.

Luty 1943 r. Na początku miesiąca armia niemiecka w Stalingradzie skapitulowała. Front kaukaski został zagrożony i wojska niemieckie rozpoczęły odwrót. Niemiecka propaganda określała to jako "odwrót planowy".

Nasz batalion szykował się do wymarszu. Ponieważ posiadany tabor był niewystarczający, zarekwirowano kilkadziesiąt furmanek wraz z końmi i powożącymi miejscowymi Rosjanami.

W zaistniałej sytuacji Niemcy utworzyli obszerny przyczółek kubański (Kuban-Brückenkopf) z miastami Noworosyjsk, Krymskaja, Anapa. Przyczółek ten utrzymywali do jesieni 1943 r.

Rozpoczął się odwrót. Maszerowaliśmy kilkanaście dni po około 20-25 kilometrów dziennie, śpiąc w nocy w różnych szopach, stodołach, rzadko w domach. Przed wschodem słońca można było w oddali zobaczyć potężny masyw górski Elbrusu (ponad 5 kilometrów wysokości).

Po każdej nocy było zamieszanie w transporcie, gdyż część furmanów-Rosjan w ciągu nocy uciekała, zostawiając konie i wozy. Podczas nocnych postojów byliśmy często bombardowani z powietrza. Nalotów dokonywały małe samoloty, zwane "kukuruźnikami". Niemcy zwali je "Nähmaschinen" (maszyny do szycia) z uwagi na monotonny szum silnika. Były to przestarzałe dwupłatowce, wykorzystywane tylko do nocnych nalotów. Zrzucały po kilka niewielkich bomb lotniczych.

I tu mieliśmy szczęście. Podczas jednej nocy mieliśmy przygotowany nocleg w sali kinowej. Został on jednak zajęty wcześniej przez inną jednostkę, a nas ulokowano nieopodal, w jakimś baraku. W wyniku nocnego nalotu kino zostało trafione. Byli zabici i ranni.

Kilkadziesiąt kilometrów przed Krymskają skierowano nas na front. Właściwie to my tworzyliśmy ten front pospiesznie, by zatrzymać nieprzyjaciela. Teren był równinny, z licznymi jarami porośniętymi chaszczami, na polach widoczna była uschnięta roślinność stepowa, wystająca ponad śnieg. Śniegu nie było dużo. Ziemia była zamarznięta, co utrudniało okopanie.

Pierwszą linię frontu, tzw. HKL (Hauptkampflinie) utworzyła piechota, nieco w tyle były stanowiska CKM-ów oraz stanowiska przeciwpancerne. Obok nich utworzyliśmy punkt obserwacyjnych "B-Stelle" (Beobachtungstelle) dla stanowiska dział piechoty, ulokowanego w jarze w tyle o jakieś 2 kilometry. Naszym zadaniem było utrzymanie łączności telefonicznej między stanowiskiem ogniowym w jarze, a punktem obserwacyjnym. Również zbudowaliśmy łączność do kompanii i batalionu.

Jednocześnie kopaliśmy okopy i prymitywne ziemianki zwane szumnie bunkrami. Była to bardzo uciążliwa praca, przy zamarzniętym podłożu, mieliśmy do dyspozycji tylko łopaty i kilofy. W tych skrajnych warunkach spędziliśmy ze trzy tygodnie, w ciągu których trwaliśmy w ciągłym pogotowiu bojowym. Nie można było się rozebrać, ściągnąć butów, umyć się czy ogolić. W dodatku stałe przebywanie na mrozie spowodowało, że palce rąk były do tego stopnia zgrabiałe, że zapięcie np. guzika przy płaszczu było problemem.

Na trzeci dzień po zajęciu stanowisk i okopaniu się doszło do bezpośredniego starcia z nieprzyjacielem. Szturmował on kilka razy szukając słabego punktu obrony, ale natarcia odparto. Dwa razy kilka czołgów przedarło się przez HKL. Część została rozbita, część zawróciła. Nasze stanowisko w jarze kilka razy zostało ostrzelanie z moździerzy 80 mm (Granatwerfer), ale nie zanotowano strat w ludziach. Natomiast z naszego plutonu przeciwpancernego jedno działo zostało trafione (Volltreffer). Dwóch zabitych, kilku rannych, w tym jeden z Cieszyna nazwiskiem S. Wzmocnioną służbę mieliśmy w nocy, gdyż przez linię frontową przekradały się nieprzyjacielskie patrole i atakowały często z tyłu, przedostając się przez chaszcze pod osłoną zmroku. Ponurą nocną scenerię dopełniały wyjące wilki.

Warunki te spowodowały otępienie, nieczułość na zachodzące wypadki. Zabici i ranni to była statystyka poprawiająca nasze zaopatrzenie w żywność (Verpflegung), gdyż porcje wyżywienia liczono do stanu poprzedniego. Pamiętam jak przejeżdżała koło nas furmanka wioząca zabitych, skostniałych na mrozie. Wyglądało to jak narzucane kłody drzew "szajtowina". Na nikim nie robiło to już wrażenia. Na przedpolu leżały też trupy poległych, zastygłych na mrozie w różnych pozycjach. Wyglądało to z daleka jak powalone drzewa z kikutami konarów. Takie niereagowanie na otoczenie i koszmar wypadków z jednej strony, przy jednoczesnej silnej woli przetrwania i nietracenia nadziei z drugiej strony, określano mianem "stuhr wie Panzer", co znaczyło "niewzruszony jak czołg".

Zadaniem plutonu łączności było stałe utrzymanie kontaktu między poszczególnymi ogniwami dowodzenia. Często przewody były rozrywane wybuchami i trzeba było natychmiast usuwać uszkodzenia. W dzień nieraz wymagało to czołgania, by nie zostać trafionym przez strzelców wyborowych - snajperów (Scharfschütze). Niekiedy przeskakując z leja po wybuchu granatów do następnego wpadało się po pas do wody, gdyż były one zamarznięte, przyprószone śniegiem. Co to oznaczało w naszych warunkach, nietrudno sobie wyobrazić.

Zaopatrzenie dostarczane było wieczorem, pod osłoną zmroku. Codzienna porcja to menażka (Kochgeschirr) gęstej zupy, tzw. Eintopf, bochenek chleba na czterech lub sześciu, margaryna, marmolada, niekiedy konserwa mięsna oraz karnister herbaty względnie czarnej kawy. Karnister z napojem trzeba było otulić kocami, by nie zamarzł.

Jako oświetlenia używano świec w tekturowych spodkach, tzw. Hindenburg-Lichter. Jako telefonista często przebywałem na punkcie obserwacyjnym i tu przez lunetę nożycową (Scherenfernrohr) obserwowałem przedpole linii obrony. W odległości ok. 2 kilometrów była nieduża wioska, skąd moździerze nieprzyjaciela ostrzeliwały nasze pozycje. Za wioską przebiegała droga wzdłuż frontu. Była ona poza zasięgiem dział piechoty 75 mm, które miały zasięg 5 kilometrów, ale były niezwykle celne. Droga ta była jednak w zasięgu baterii haubic, której stanowiska znajdowały się w sąsiednim jarze.

Nie mogłem zrozumieć, że w ciągu dnia maszerowały nią oddziały nieprzyjaciela, skutecznie ostrzeliwane przez haubice, ponosząc poważne straty. Gdyby ich przemarsz odbywał się nocą, z pewnością nie miałyby strat. Był to rezultat rozkazów jakichś komisarzy nieliczących się zupełnie z niepotrzebnymi stratami w ludziach.

Na początku marca 1943 r. nastąpił odwrót. Maszerowaliśmy nocami, by uniknąć ataków lotniczych. Obserwowaliśmy atak radzieckich samolotów szturmowych Ił-2, które napalmem spaliły doszczętnie transport kolejowy.

Ze 20 kilometrów przed Krymskają zajęliśmy nowe pozycje. Ulokowaliśmy się w terenie bagnistym nad brzegiem rzeki Kubań. Zakwaterowano nas w niewielkiej osadzie, kilkanaście domów i stodoły kołchozowe. Warunki były znacznie lepsze niż na poprzednich pozycjach. Mieszkaliśmy w domach, była możliwość przyzwoitego wyspania się, mycia, golenia, a w dodatku warunki pogodowe zmieniły się - nastała wiosna. Front, jaki tu utworzono, był bardzo dziurawy. Tworzyły go tylko punkty oporu wzdłuż brzegów Kubania, wśród bagnistego terenu porośniętego chaszczami i szuwarami. Chodziło się tylko wytyczonymi ścieżkami. Stanowiska były na kępkach, by nie leżeć w moczarach.

W tej sytuacji zadaniem naszego plutonu łączności było wzmocnienie posterunków na bagnach, skąd przenikały patrole nieprzyjacielskie. Co dzień pod wieczór szliśmy ok. 2 kilometry w głąb nadkubańskich moczarów i całą noc czuwaliśmy. Posterunki były na podwyższonych, bardziej suchych miejscach. Do przodu wysyłano czujki (Horchposten). Takie całonocne czuwanie było niezwykle wyczerpujące i nerwowe.

Wokół szuwary i wrzosowiska, tu i tam coś szeleściło, pluskało, to zrywał się jakiś ptak do lotu. Czasami przebiegały włóczące się psy. Było też mnóstwo dużych, czarnych niejadowitych węży (Wasserschlangen). Kiedy dniało, powoli opuszczaliśmy stanowiska. Często nad ranem zalegała przyziemna mgła. Wracaliśmy do naszych kwater we wsi.

Marzec się kończył, było ciepło, słonecznie, wiosna, wszystko się zieleniło. Jakoś lżej było na duszy. Poprawiły się humory, zwłaszcza, gdy nadeszła poczta z domu.

Z tego okresu utkwił mi w pamięci dzień Wielkanocy 1943 r. Pod wieczór nasza grupa podążała na nocne posterunki. Kiedy skręcaliśmy z polnej drogi na naszą ścieżkę, zauważyliśmy w dali nad horyzontem wznoszące się ogniki. Był to znak, że wyrzutnie rakietowe, tzw. katiusze (Stalin-Orgel, czyli organy Stalina) odpaliły salwę. Chwilę nasłuchiwaliśmy, a słysząc zbliżające się wycie pocisków - rzucaliśmy się do pobliskich lejów po bombach czy granatach. Pociski z katiusz wybuchały kilkadziesiąt metrów za nami. Trafiona została furmanka, konie zabiło, a powożący siłą podmuchu odrzucony został dość daleko, ale ocalał. Czekaliśmy, czy będzie następna salwa. W leju było nas czterech. Ja, jakby tchniony jakimś przeczuciem, mówię - skaczmy dalej do następnego leja. Ja z kolegą dobiegliśmy do następnej wyrwy, odległej ze 40 metrów, a już ogniki na horyzoncie zapowiadały odpalenie następnej salwy. Salwa ta wybuchła jeszcze bliżej, tuż obok.

Gdy wszystko ucichło, dymy po wybuchu się rozwiały, zawróciliśmy po kolegów pozostałych w poprzednim leju. To co ujrzeliśmy, było wstrząsające. Do leju trafił jeden z pocisków i dwóch ludzi zostało dosłownie rozerwanych na strzępy. Wtedy byłem przekonany, że Opatrzność czuwała nade mną.

W połowie kwietnia zostaliśmy zluzowani przez inny oddział, a nas zakwaterowano w Krymskaji. Było to miasto wielkości Cieszyna, prawie bez zniszczeń, ludność cywilna nieliczna.

Kwatera nasza była nieopodal cerkwi. Był to akurat okres Wielkiej Nocy - prawosławnej. Ludzie przynosili do cerkwi do święcenia trochę żywności z zapalonymi cieniutkimi świeczkami. Była to bardzo skromna akcja, gdyż w mieście panował głód, a ludzie żywili się różnymi odpadami.

Nawet racje żywnościowe wojska były bardzo skromne. Tłumaczono to trudnościami transportowymi przez Krym, morze na przyczółek kubański. Często dochodziło do kradzieży chleba z wozów zaopatrzenia, co powodowało represje dla służb wartowniczych. Kiedy raz zabrakło chleba dla dowództwa batalionu - zarządzono karne ćwiczenia dla oddziału (czołganie się w błocie itp.).

Na początku maja zostaliśmy pilnie przerzuceni z Krymskaji w kierunku Noworosyjska w teren górzysty, gdzie nieprzyjaciel dokonał przerwania frontu. Góry przypominały nasze Beskidy, doliny Malinki czy Jawornika w Wiśle, z tym, że lasy tworzyły wyłącznie lasy liściaste, wyłącznie buki. Niekiedy, gdy ucichła strzelanina, śpiewały ptaki i odnosiło się wrażenie, że jest się na wycieczce. Tym razem nasz pluton stworzył pluton ochraniający sztab batalionu.

Obecny front przebiegał w trudnych terenach górskich i lesistych. Wszędzie można było wpaść w zasadzkę. Nie istniała ciągła linia frontowa, a tylko linie oporu. W takich warunkach często dochodziło do bezpośrednich walk wręcz (Nahkämpfe). Byli zabici i ranni.

Pogoda była upalna, dokuczało pragnienie. Schodziliśmy w doliny, by w strumykach zaczerpnąć wody. Niekiedy później stwierdziliśmy, że leżały w nich trupy. Toczyły się zacięte walki z zaangażowaniem artylerii i lotnictwa. Samoloty oprócz bomb zrzucały także ulotki wzywające do przejścia na drugą stronę. Ulotki miały spełniać też rolę przepustek. Z naszej jednostki przeszedł na drugą stronę jeden z żołnierzy, z przekonania komunista, który wiele lat spędził w obozach koncentracyjnych, z chwilą, jak naziści doszli do władzy.

Kilka dni później idąc na tyły po zaopatrzenie, konwojowaliśmy kilkunastu jeńców. Jeden z nich, Ukrainiec polskiego pochodzenia, znał dość dobrze język polski. Rozmawiałem z nim. Mówił, że jego ojciec w czasie I wojny światowej przebywał w niewoli austriackiej, a warunki w niej panujące nie były złe. Powrócił cało do domu. Nie chciałem mu powiedzieć, że niewola niemiecka to nie austriacka, a warunki w niej panujące są straszne.

Dodatkowo, jak się po wojnie okazało, żołnierze radzieccy wracający z niewoli byli przez Stalina traktowani jako zdrajcy i zsyłani do obozów karnych. Zapytałem go również, czy nie wie coś o żołnierzach niemieckich przechodzących na stronach radziecką. Początkowo nie chciał nic powiedzieć, ale potem dodał, że w wypadkach, kiedy do niewoli dostaje się większa ilość jeńców, są oni odprowadzani na tyły. Kiedy chodzi o pojedyncze osoby, to po przesłuchaniu przez komisarzy (NKWD) są one likwidowane, gdyż nie fatygowano się jednego żołnierza odprowadzać na tyły. Ponadto NKWD jest niezwykle podejrzliwe i w każdym zbiegu widzi szpiega niemieckiego.

Nastał dzień 18 maja 1943 r. Na wzgórzu obok sztabu batalionu okopaliśmy się. W skalistym podłożu wykopanie składaną łopatką wąskiego wykopu na głębokość pół metra wymagało ogromnego wysiłku. Ale było to konieczne, jeśli chciało się pozostać przy życiu. Już o świcie zaatakowały nas samoloty szturmowe bronią pokładową i bombami. Potem rozpoczęła się nawała ognia artyleryjskiego z dział wszelkiego kalibru i trwała ze dwie godziny. Było to prawie piekło. Część granatów eksplodowała w koronach drzew, rażąc z góry odłamkami, przed którymi nie było żadnego zabezpieczenia. Ranni wzywali pomocy, ale w tym ogniu nie było praktycznie żadnej możliwości jej udzielenia. Jeden z żołnierzy nie wytrzymał nerwowo, wybiegł w szoku z okopu. Za chwilę już nie żył. Wykop, w którym leżałem, był tak wąski, że chlebak z manierką (Feldflasche) został na zewnątrz. Odłamek przedziurawił manierkę i kawa wyciekła. Wreszcie w krótkiej przerwie w nawale wybuchów dobiegliśmy do odległego o kilkadziesiąt metrów bunkra sztabu. Była to duża ziemianka, strop z solidnych belek, a nad nim gruba warstwa ziemi. Myśmy ulokowali się pod jedną ze ścian, czekając, aż ustanie kanonada artyleryjska (Trommelfeuer). W rogu bunkra siedział szef batalionu, major, starszy mężczyzna z siwą głową. Właśnie podano mu patelnię ze smażonymi ziemniakami. Już miał zacząć jeść (nam też ślinka ciekła), gdy bunkrem wstrząsnął potężny wybuch, a spomiędzy belek (okrąglaków) spadło sporo ziemi. Także na ową patelnię spadło sporo grud ziemi - i było po jedzeniu.

Kiedy ucichła strzelanina, wyszliśmy z bunkra. Teren wokół przedstawiał prawdziwe pobojowisko. Niezliczone leje po wybuchach, połamane drzewa. Teraz dopiero można było pomóc rannym. Ciężej rannych znoszono na noszach, lżej ranni o własnych siłach schodzili dość stromym zboczem w dolinę. W czasie tego schodzenia padały jeszcze pojedyncze granaty. Niedaleko w koronach drzew rozerwał się granat i w tym momencie poczułem szarpnięcie w lewym ramieniu. Odłamek ugodził mnie w przedramię. Nałożono mi prowizoryczny opatrunek i razem z innymi zeszliśmy w dolinę idąc dalej do punktu opatrunkowego (Hauptverbandsplatz).

Punkt ten mieścił się w wyrobisku kamieniołomu. Tu zakładano dodatkowe opatrunki, ciężko rannym leżącym na noszach dawano zastrzyki przeciwbólowe, niektórzy tu skonali. Sanitariusze mieli tu swoiste poczucie humoru. Kiedy jeden z ciężko rannych, któremu mina zmasakrowała nogi, jęczał z bólu - mówili mu: "Nie jęcz - ten obok leżący jest cicho, a wybuch urwał mu głowę".

Przybyłe samochody przewiozły nas na tyły do szpitala polowego (Feldlazarett). Szpital mieścił się w dużym namiocie. Na środku były stoły operacyjne. Na nich na bieżąco operowano rannych. Lżej ranni siedzieli na ławach czekając na swoją kolej. Ciężko rannych donoszono na noszach. Czekając na swoją kolej obserwowaliśmy zabiegi operacyjne. Niektórych przyprawiało to o mdłości i by nie patrzeć, odwracali głowy. Chirurdzy pracowali w pośpiechu, w pokrwawionych fartuchach wyglądali jak rzeźnicy. Amputację rąk czy nóg dokonywali jak na taśmie bieżącej. W namiocie unosił się odór eteru i innych medykamentów.

Wreszcie przyszła kolej na mnie. Usiadłem przy stole operacyjnym, kładąc ramię na blat stołu. Na twarz założono mi maskę i dano taką dawkę eteru, że momentalnie straciłem przytomność. Kiedy odzyskałem świadomość, było po wszystkim. Rana została zoperowana, założono dren i odpowiedni bandaż.

Rano odwieziono nas ciężarówką na lotnisko w Anapie. Wsiedliśmy do samolotu transportowego. Był to trzysilnikowy Ju 52. Z Anapy polecieliśmy do Kerczu na Krymie. Lot trwał około pół godziny. Lecieliśmy niziutko nad plażą wzdłuż wybrzeża Morza Czarnego, a to ze względów bezpieczeństwa, z uwagi na ataki myśliwców radzieckich. Dolecieliśmy bez przeszkód. Czułem się fatalnie, wciąż odczuwałem skutki narkozy, a rana też sprawiała mi ból.

Z lotniska przywieziono nas do pociągu sanitarnego, a pociągiem do szpitala wojskowego w Melitopolu na Ukrainie. Tu panowały dobre warunki. W Melitopolu było spokojnie, z dala od frontu. Często wychodziliśmy na przepustki na miasto, na bazary.

Sześciotygodniowy pobyt w szpitalu wzmocnił mnie fizycznie i psychicznie. W połowie lipca zostałem wypisany ze szpitala i skierowany z powrotem na Krym, w okolice Kercza. Tu powstawała jednostka zapasowa Ersatz-Abteilung dla naszego batalionu na przyczółku kubańskim. Przez trzy tygodnie trwało szkolenie, często nad Morzem Azowskim. Niekiedy w nocnych ćwiczeniach, brodząc po piersi w wodzie morskiej, trzymając uzbrojenie i wyposażenie ponad wodą, szliśmy kilka kilometrów, by wyjść w nieznanym miejscu na brzeg i rozpocząć działania bojowe. Pogoda była bardzo upalna, toteż szkolenia odbywały się wcześnie rano, pod wieczór, a często i w nocy.

Dolegliwością naszego tu pobytu był brak dobrej wody do picia. We wszystkich okolicznych studniach woda była słona, nawet w osłodzonej herbacie przebijał smak soli.

Na początku sierpnia 1943 r. skierowano nas na front na przyczółek kubański. Był to odcinek frontu, na którym zostałem ranny. Linia frontu ustabilizowała się, oddziały okopały, urządzono ziemianki-bunkry, założono zasieki i pola minowe. Jako telefoniści utrzymywaliśmy łączność między stanowiskami ogniowymi moździerzy (Granatwerfer 88 mm) a punktem obserwacyjnym na pierwszej linii. Ponieważ połączenie stanowił jeden przewód, a drugim była ziemia, istniała możliwość podsłuchu przez nieprzyjaciela. Dlatego meldunki i rozmowy zostały zaszyfrowane.

Teren, w którym działaliśmy, był górski, lesisty, z niewielkimi polankami. Szczególnie niebezpieczne były miejsca odsłonięte (polanki), przez które trzeba było możliwie szybko przebiec, by nie dostać się pod ogień strzelców wyborowych, a nawet działek przeciwpancernych (tzw. Racz-Pum). Przed nimi nie było ostrzeżenia, gdyż szybkość pocisku była szybsza od dźwięku.

W myśl hasła "Schanzen spart Blut" (okopanie oszczędza krew) kopano rowy łącznikowe, co w skalistym podłożu było niezwykle pracochłonne, a w dodatku roboty mogły być wykonywane tylko pod osłoną zmroku.

Szczególnie trudne były naprawy linii telefonicznych, których nawet kilkanaście przewodów biegło w okopie, a w przypadku rozerwania ich przez wybuch trzeba było połączyć właściwe końce przewodu. Aby je znaleźć, konieczne było kilkakrotne sprawdzanie łączności (Leitungsprobe).

W drugiej połowie sierpnia zaczęto przydzielać urlopy (3-tygodniowe). Również mnie przydzielono ów wymarzony, oczekiwany "Urlaubschein".

Wieczorem otrzymałem dokument urlopowy, zaś po zdaniu spraw, otrzymaniu prowiantu na podróż, w dniu następnym wieczorem nastąpił wyjazd z pojazdem dowożącym zaopatrzenie. Ta doba oczekiwania na wyjazd była bardzo nerwowa, można było zostać przecież rannym, a nawet zabitym, a tu urlop w kieszeni. Ale szczęśliwie doczekałem. W dowództwie batalionu było nas kilkunastu urlopowiczów. Ciężarówką dotarliśmy do stacji kolejki wąskotorowej, a na nią do portu Taman. Ową kolejkę Niemcy wybudowali specjalnie dla usprawnienia zaopatrzenia wojsk na przyczółku kubańskim.

Port Taman był położony naprzeciw portu Kercz na Krymie. Dzielił je przesmyk szerokości ok. 12 kilometrów, łączący Morze Czarne z Morzem Azowskim.

Transport z Tamanu do Kerczu odbywał się promami, ciągniętymi przez holowniki. Przeprawa ta była bardzo niebezpieczna, ze względu na częste ataki lotnicze. Sami byliśmy tego świadkami, stojąc jeszcze na nadbrzeżu portowym Tamania. W odległości ok. 2 kilometrów został trafiony prom z amunicją. Potworna eksplozja, ogień, dym i za chwilę szczątki znikały w wodzie. Rzecz jasna, wszyscy ludzie znajdujący się na promie zginęli.

Wreszcie i nas załadowano na prom, otrzymaliśmy kamizelki ratunkowe - kapoki (Schwimmwesten). Szczęśliwie przepłynęliśmy cieśninę morską i cało stanęliśmy w Kerczu. Z Kerczu pociągiem jechaliśmy do Zaporoża na Ukrainie.

Tu załadowaliśmy się do pociągu urlopowego. Był to pociąg składający się z 15 wagonów osobowych pulmanowskich (separatki), po 80 osób w każdym, czyli razem 1200 pasażerów. Każdy miał miejsce siedzące. Stacją docelową był Przemyśl. Jazda trwała blisko trzy doby, była męcząca, gdyż można było tylko stać lub siedzieć. Wszyscy mieli opuchnięte nogi.

Jechaliśmy przez bezkresne równiny Ukrainy. Było po żniwach. Na stacjach kolejowych widać były hałdy ziarna zbóż, które ładowano do wagonów, węglarek i wywożono do Rzeszy. Na stacjach oferowano też urlopowiczom olej słonecznikowy w blaszanych pojemniczkach. Okazywało się często, że u góry pojemnika był olej, a poniżej woda.

W ostatnich dniach sierpnia dotarliśmy do Przemyśla. Tu wszyscy przechodzili przez "kordon sanitarny". Mundury, bielizna przechodziła przez stację odwszalni (Entlausungsraum), zaś ludzie przez łaźnie (natryski).

Potem wsiedliśmy do pociągów osobowych, jadących do Rzeszy. Od tego dnia liczył się już urlop. Dojechałem do Katowic, a potem przez Bielsko do Ustronia. Obładowany ekwipunkiem (tornister, chlebak, karabin) dotarłem do domu. Radość była wielka. Na drugi dzień trzeba było oddać broń na komendzie wojskowej w Cieszynie, zaś w dniu odjazdu ją odebrać.

W czasie mojej półtorarocznej nieobecności w domu wiele się zmieniło. Dowiedziałem się, że mój kuzyn Karol Cholewa zginął we Francji. Była to prawdziwa ironia losu. Za Kanałem w Anglii brat jego Janek jako pilot służył w polskim dywizjonie bombowym. Zginął również mój kolega Janek Ch. (sąsiad) na froncie pod Leningradem. Zawiadomienie o śmierci na froncie doręczał osobiście burmistrz, toteż jego pojawienie się przed jakimś domem oznaczało tragedię dla domowników.

W domu wypoczywałem. Miałem trudności początkowo przyzwyczaić się do spania w miękkim łóżku. Na froncie z reguły spało się na twardym podłożu. Często spożywałem moją ulubioną potrawę: placki ziemniaczane.

Niestety, dni urlopu szybko mijały i nadchodził dzień odjazdu. Na dworze panowała piękna, jesienna, wrześniowa pogoda. Sady były pełne owoców. Dzień pożegnania w tych wojennych warunkach był smutny.

Przez Cieszyn dojechałem do Bogumina, a stąd pociągiem urlopowym znowu do Przemyśla. Kiedy znalazło się znowu w tłumie żołnierzy popularnych "Landser" miniony urlop wydawał się jakimś pięknym snem. Ktoś nucił piosenkę "Ein schönes Märchen geht zu Ende..." ("Piękna baśń się kończy...").

W Przemyślu czekaliśmy kilka dni na pociąg jadący w kierunku Krymu. Odczuwało się już pewną dezorganizację. Po przegraniu przez Niemców największej bitwy pancernej II wojny światowej na łuku kurskim północna flanka frontu południowego została poważnie zagrożona.

Każde zaś opóźnienie w dotarciu na front było pomyślne w myśl hasła: "Das geht von Krieg ab" ("To się odlicza od wojny").

Jazda w kierunku Krymu odbywała się z licznymi nieplanowanymi postojami. Sytuacja na froncie południowym komplikowała się. Radzieckie pancerne zagony dokonywały wyrw w liniach obronnych i siały zamęt i zniszczenia i to dość daleko za linią frontu.

Gdzieś na południe od Charkowa na małej stacji kolejowej pociąg zatrzymano, ad hoc z żołnierzy urlopowiczów różnych rodzajów broni stworzono grupę bojową (Kampfgruppe). Następnie przewieziono nas ciężarówkami ok. 30 kilometrów do wioski, w której mieliśmy zająć pozycje.

Kiedy tam dotarliśmy, było po wszystkim. Punkt oporu został przez czołgi rozbity, które następnie wycofały się. Zostały spalone domy, rozbity sprzęt i trupy poległych żołnierzy. W tej sytuacji wróciliśmy do pociągu.

I tak wreszcie dotarłem do Kerczu, gdzie zgłosiłem się do komendantury. Okazało się, że nasza jednostka została w międzyczasie przerzucona z przyczółka kubańskiego na front na Ukrainie, na wschód od Melitopolu. W Kerczu była jeszcze część naszych taborów i z nimi pojechałem na nowe stanowiska.

Na naszym odcinku frontu trwały ciężkie walki z zaangażowaniem wielkich sił z obu stron, zwłaszcza związków pancernych (Materialschlacht).

Zajęliśmy stanowiska w niedużej osadzie o nazwie Rosental (Dolina Róż). Była to osada kolonistów niemieckich, którzy z chwilą wybuchu wojny zostali przesiedleni w głąb ZSRR. Było tam kilkanaście dużych gospodarstw, solidne domy i zabudowania gospodarcze. Jak nam powiedzieli nieliczni tu pozostali cywile, ze względu na wyjątkowo dobre warunki gospodarcze nie stworzono tu kołchozu, gdyż dostawy dla państwa przez tych kolonistów znacznie przewyższały wyniki gospodarstw skolektywizowanych.

Byliśmy kilka kilometrów za pierwszą linią frontu. Mieszkaliśmy w domach owej osady, zaś w piwnicach chroniliśmy się podczas bombardowań i ostrzału artyleryjskiego.

Był październik. Piękna, słoneczna, ciepła, jesienna pogoda. W sadach można było znaleźć sporo jabłek.

Nasze osiedle rozbudowano na punkt oporu. Na skraju wsi urządzono stanowiska na kilka dział przeciwpancernych, stanowiska dla CKM i okopy dla piechoty. Jednego dnia z jaru odległego o kilka kilometrów wyjechało nieoczekiwanie kilkadziesiąt czołgów. Po suchym, twardym stepie czołgi sunęły jak samochody. Doszło do gwałtownej strzelaniny, kilkanaście czołgów rozbito, ale i działa przeciwpancerne przestały istnieć. Czołgi przejechały przez wieś, ale potem zawróciły. Kilka domów spaliło się.

Oglądaliśmy wraki czołgów. Z jednego kierowca nie zdążył wyjść i tylko jedno ramię miał na zewnątrz. Reszta ciała wewnątrz czołgu zwęgliła się. Jest nieprawdopodobne, jak w wysokiej temperaturze skurczy się ciało ludzkie. Kiedy ramię zachowało normalny wymiar, reszta ciała dorosłego mężczyzny skurczyła się do wielkości małego chłopca.

Dochodziło do licznych walk powietrznych. W nocy często bombardowały nas kukuruźniki. Jednej nocy byliśmy w sadzie. Nagle słyszymy niesamowite wycie spadającej bomby, która upadła niedaleko od nas, ale nie wybuchła. Rano patrzymy na ów niewypał, który okazał się blaszaną beczką z dużymi otworami. Beczka spadając czyniła okropne wycie - działanie demoralizujące.

Nastał listopad 1943 roku. Pogoda się zmieniła, chłody, deszcze, a czasem i przelotny śnieg.

Nastąpił kolejny "planowy" odwrót (Rückzug). Wycofano nas kilkadziesiąt kilometrów na zachód. Na otwartym stepie na szczerym polu tworzyliśmy nową linię frontową.

Co kilkadziesiąt metrów po 2-3 ludzi wkopało się do ziemi. Tworzono stanowiska ogniowe, rowy łącznikowe, a nieco w tyle ziemianki-bunkry. Do budowy ziemianek użyto desek, belek oraz drzwi z okolicznych wsi. Prace wykonywane były wyłącznie pod osłoną zmroku, gdyż w dzień nie można było wychylić głowy z okopów.

W dzień drzemaliśmy w ziemiankach, zaś w nocy pełniliśmy służbę na stanowiskach ogniowych lub wykonywaliśmy roboty ziemne. Były to bardzo długie zimowe noce.

Było chłodno i głodno. Często stawiano pytanie, co gorsze: zimno czy głód. Najgorsze, kiedy razem. Jedzenie dowożono wieczorem. Niektórzy już do północy wszystko spałaszowali i czekali do następnego wieczora, głodni jak wilki. Taki głód miał swoiste określenie "Kohldampf". Zresztą nie było pewności, czy się dożyje do następnego wieczoru.

Na domiar złego brakowało tytoniu. Praktycznie palili wszyscy, by ograniczyć stres frontowy. Byli i tacy, co w fajkach palili różne liście czy badyle.

Kończył się grudzień 1943 r. Po smutnych świętach Bożego Narodzenia, spędzonych w ziemiankach, zostaliśmy zluzowani. Na święta dano nieco lepsze wyżywienie, a także tzw. "markantente Waren" jak słodycze, alkohole i papierosy. Były to już moje drugie święta wojenne, a końca wojny nie było widać.

Odeszliśmy na kilkudniowy odpoczynek do wioski na tyłach. Spaliśmy w domach, można było się umyć, ogolić i doprowadzić do porządku. W jakiejś stodole wyświetlano filmy.

Kilka dni szybko minęło i znowu poszliśmy na pierwszą linię frontu do tzw. "Einsatzu". Niestety nie wróciliśmy na nasze poprzednie pozycje, ale zluzowaliśmy inną jednostkę. Nie było to dobre. Nowe pozycje były dla nas nieznane i przez to bardziej niebezpieczne.

W nocy dotarliśmy do naszych nowych stanowisk. Wzdłuż frontu biegł okop. Nam, tj. obsadzie punktu obserwacyjnego, przydzielono ziemiankę od stanowiska kaemu odległą o kilkadziesiąt metrów.

Weszliśmy do ziemianki. Wejście zasłonięte było kocem. Wewnątrz ze skrzynek po amunicji zrobiony był prowizoryczny stół i kilka stołków. Sierżant (Feldwebel) dowódca punktu obserwacyjnego (Beobachtungsstelle) i jego zastępca usiedli przy stole przy zapalonych świeczkach, ja zaś jako telefonista odłożyłem sprzęt i położyłem się na deskach pod ścianą ziemianki, by zasnąć. Zdjąłem białą kurtkę (Tarnungsjacke), nie przeczuwając, że ten fakt uratuje mi życie.

Na zewnątrz była zimowa noc. Napadało sporo ok 0,5 metra świeżego, puszystego śniegu, panował kilkunastostopniowy mróz.

Nagle u wejścia ziemianki stanęła postać w białym kombinezonie i bez słowa oddała serię z pistoletu maszynowego do siedzących przy stole, mnie zaś poderwano z posłania i wyprowadzono na zewnątrz. Wszystko potoczyło się błyskawicznie. Zrozumiałem, że byli to zwiadowcy, którzy mieli zdobyć "języka".

Wyszliśmy z okopu i skierowaliśmy się w stronę pozycji nieprzyjacielskich, brnąc w głębokim śniegu. Jeden ze zwiadowców szedł kilka kroków przede mną, zaś drugi bezpośrednio za mną, popychając mnie lufą pepeszy.

Zrozumiałem, że grozi mi śmiertelne niebezpieczeństwo. Przypomniała mi się wypowiedź jeńca jeszcze na Kubaniu, co się dzieje z pojedynczymi jeńcami po przesłuchaniu.

Nie wiedziałem, co począć. Uszliśmy ze sto metrów, gdy ze stanowiska kaemu wystrzelono rakietę oświetlającą (Leuchtkugel). Zwiadowcy byli w białych kombinezonach, zaś ja bez białej kurtki byłem dobrze widoczny i zostałem zauważony przez obsługę kaemu. Rozpętała się strzelanina. Serie z kaemu przycisnęły nas do ziemi, a pociski dosłownie w odległości centymetrów przelatywały nad nami. Jednocześnie odezwały się moździerze (Granatwerfer 80 mm). Granaty wybuchały bardzo blisko nas, wznosząc tumany śniegu.

Jeden z granatów wybuchł bardzo blisko, tuż za mną. Odczułem falę gorącego powietrza i swąd materiału wybuchowego. Byłem na wpół ogłuszony. Byłem przekonany, że wybuch ten zabił lub ranił zwiadowcę leżącego za mną. W tym zamieszaniu wybuchów i serii z kaemów zacząłem się czołgać z nadludzkim wysiłkiem, byle szybciej, w kierunku naszych okopów. To nieprawdopodobne napięcie nerwowe wyzwoliło taką energię, że chyba w rekordowym czasie przeczołgałem się przez grubą warstwę śniegu. Okopem dobiegłem do stanowisk kaemów. Poszliśmy do naszej ziemianki, seria z pepeszy jednego zraniła ciężko, drugiego nieznacznie. Po opatrzeniu został na stanowisku. Ciężko rannego sanitariusze skierowali na tyły.

Wysłano też patrol w kierunku, w którym prowadzili mnie zwiadowcy. Rzeczywiście, zwiadowca leżący za mną został zabity, drugi znikł bez śladu. Po tym wydarzeniu przez kilka dni nie mogłem przyjść do siebie. Stale odczuwałem jeszcze lufę pepeszy na swoich plecach.

Styczeń 1944 r. Miesiąc upłynął dość spokojnie na froncie. Pod koniec miesiąca rozpoczął się odwrót. Na środkowym odcinku frontu wschodniego Niemcy zostali wyparci daleko na zachód. Północna flanka frontu południowego została zagrożona, co zmusiło wojska niemieckie do ogólnego odwrotu.

Z naszej jednostki stworzono ruchomą grupę bojową, która przez kilka dni stawiała opór, potem w nocy wycofywała się kilkanaście kilometrów i manewr ten powtarzał się. Przez 6 tygodni byliśmy nieustannie pod gołym niebem, śpiąc w jarach, na gołej, zmarzniętej ziemi, a często budząc się byliśmy przysypani śniegiem. Przypominało to sceny z filmu - odwrót Napoleona spod Moskwy. Szczególnie luty był mroźny, śnieżny i wietrzny i dawał nam się we znaki. W ciągu tych tygodni nie było możliwości rozebrania się, ściągnięcia butów, umycia się, a w końcu i wszy dały znać o sobie. Wyżywienie nie docierało, a w dodatku było zmarznięte.

W połowie marca ociepliło się, śnieg zniknął, ale za to zmarznięta ziemia rozmokła i powstało niewyobrażalne błoto z ukraińskich czarnoziemów. Powstała błotnista maź głębokości 30 i więcej centymetrów, miejscami rzadsza, miejscami gęstsza. W tych warunkach maszerowanie kilka kilometrów było ogromnym wysiłkiem. Na rozmokłych drogach utknęło tysiące porzuconych pojazdów, niektóre niszczono i palono. Dramatyczny odwrót uważającej się za niezwyciężoną armii. Widmo klęski istniało realnie. Morale żołnierzy było praktycznie żadne, z wyjątkiem nielicznych fanatyków. Przypomina mi się powiedzenie starszego Tyrolczyka: "Wo die Deutschen kommen, da wächst kein Gras mehr" (Gdzie Niemcy przyjdą, nawet trawa nie rośnie więcej). Coraz więcej Niemców zdawało sobie sprawę, że za bezmiar krzywd i cierpień, jakie wyrządzili innym narodom - naród niemiecki będzie musiał odpowiedzieć i ponieść karę. Zamiast totalnego zwycięstwa, jakie zapowiadał Goebbels - nadciągała totalna klęska.

Pogoda się poprawiła, ziemia obeschła, warunki transportu i marszu polepszyły się. Sposób odwrotu pozostał nadal ten sam. Zatrzymać nieprzyjaciela na kilka dni, potem odskoczyć kilkanaście kilometrów na tyły i znowu manewr ten powtórzyć. Przy jednej takiej zmianie o mały włos nie przypłaciliśmy jej życiem. Wieczorem utworzyliśmy linię obrony, w nocy trochę się okopaliśmy, urządzając punkt obserwacyjny dla naszych moździerzy, z równoczesnym założeniem linii telefonicznej. Skoro świt trzeba było się wstrzelać, ustalić odległości i kierunku. Stanowisko ogniowe moździerzy mieściło się w tyle w niedużym jarze.

Na płaskim stepie trudno było określić odległość i kierunek, dlatego pierwszy strzał był ryzykowny. Ustaliliśmy orientacyjną odległość i kierunek. Podano komendę - ognia. W słuchawce usłyszałem odgłos wystrzału. Teraz nasłuchiwaliśmy szumu nadlatującego granatu. Usłyszeliśmy przeraźliwie blisko. Wprasowaliśmy się do okopu i dosłownie kilka metrów przed nami nastąpił wybuch. Bardzo niewiele brakowało, a byłoby po nas. Na froncie były wypadki, że obsada punktu obserwacyjnego przy wstrzeliwaniu się sama się unicestwiła.

W połowie kwietnia byliśmy już na stepach w pobliżu Odessy. Przekroczyliśmy Dniestr i na zachodnim brzegu utworzono nową linię obrony. Tu front ustalił się na dłużej. Kwaterowaliśmy w opuszczonej wiosce nad brzegiem rzeki, warunki tu były znacznie lepsze niż podczas odwrotu. Zachodni brzeg Dniestru był stromy i wysoki, zaś wschodni niski, lesisty, bagnisty, co stwarzało dobre warunki obrony.

Na początku maja Rosjanom udało się tuż obok naszych pozycji utworzyć nieduży przyczółek na zachodnim brzegu. Teren przyczółka był lesisty, z głębokimi jarami, niedostępny.

Niemcy planowali zdobyć ten przyczółek. Do ataku włączono również naszą jednostkę. Dzień ataku - 15 maja 1944 r. - pamiętam jak dziś. Teren, który mieliśmy szturmować, był wyjątkowo niekorzystny dla atakujących. Liczne jary i urwiska, las i gąszcz krzaków, uniemożliwiały użycie broni pancernej.

Noc przed walką. Zgromadziliśmy się w ziemiankach. Atmosfera była pełna napięcia. Jedni palili w milczeniu papierosa za papierosem, drudzy przeklinali cały świat, inni w cichości modlili się. Wszyscy zdawali sobie sprawę z dramatu sytuacji i z tego, że następnego dnia nie przeżyją. Niektórzy mieli nawet takie przeczucie, co niestety często się spełniało. Z naszej grupy telefonistów ja i współkolega byliśmy wyznaczeni do udziału w szturmie, montując na bieżąco linię łączności. Trzeci łącznościowiec pozostał w tyle w ziemiance. Nad ranem, kiedy ledwo zaczęło się rozwidniać, nastąpiło uderzenie ogniowe artylerii na pozycje nieprzyjaciela. Uderzenie było bardzo gwałtowne, ale krótkie, ze 20 minut. Na dłuższy atak artyleryjski nie starczyło amunicji. Dla porównania, kiedy Rosjanie robili atak artyleryjski, to trwał on 2-3 godziny.

Po przygotowaniu artyleryjskim rozpoczął się szturm. My telefoniści razem ze szturmującymi przebiegliśmy otwarte pole i wpadliśmy do lasu. Szturmujący wdarli się ze 100 metrów w głąb lasu. Doszło do potwornej strzelaniny z broni ręcznej. W gąszczu leśnym panował jeszcze zmrok. Pociski świetne (Leuschtspur) przelatywały ze wszystkich stron. W wielu miejscach doszło do walki wręcz, wybuchały granaty ręczne.

Ale powoli strzelanina słabła, natarcie zatrzymało się. Nastawał dzień, w lesie było już jasno. Łączność telefoniczną nawiązaliśmy. Po dwóch godzinach oczekiwania wznowiono natarcie, ale na krótko. Nieprzyjaciel na przyczółku skapitulował. Poddało się ze 300 żołnierzy, jak się okazało, była to karna kompania skierowana z góry na straconą pozycję.

Zebrano rannych i zabitych. Wśród rannych był niejaki Pinkas z Goleszowa, ciężko ranny w brzuch, ale przeżył. Po wojnie rozmawiałem z nim.

Kiedy wróciliśmy na nasze stanowiska na tyłach, okazało się, że nasz kolega telefonista, który był w ziemiance, w miejscu względnie bezpiecznym - nie żyje. Trafił go mały odłamek (Splitter) od granatu w głowę, który rozerwał się w koronie bliskiego drzewa. Nam udało się wyjść cało, mimo że byliśmy wśród szturmujących w pierwszej linii walki. Opatrzność Boża czuwała nad nami.

Na kilka tygodni na naszym odcinku frontu uspokoiło się, dochodziło tylko do sporadycznej działalności patroli i ostrzału nękającego artylerii. Stan osobowy został uzupełniony przez rezerwistów. Była to zbieranina ludzi w różnym wieku z tzw. Ersatz-Abteilungów. Na terenie, gdzie przebywaliśmy, były liczne winnice. Toteż w piwnicach opuszczonych domów były beczki z winem. Panowały upały. Gasiliśmy pragnienie wodą z winem, w myśl powiedzenia: "Das Wasser macht stumm, der Wein dumm" (Woda czyni niemym, zaś wino głupim) - i dlatego piliśmy wino z wodą.

Niekiedy jechaliśmy kilka kilometrów za front na seanse filmowe lub występy teatralne (Variette).

Na początku lipca nastąpiła zmiana stanowisk (Stellungswechsel). Maszerowaliśmy ok. 50 kilometrów na nowe pozycje. W czasie marszu w nocy zastała nas potężna burza z piorunami. Na gołym stepie, gdzie nie można było znaleźć najmniejszej osłony, było to niesamowite przeżycie. Piorun zabił powożącego i konie.

Okazało się, że na tym odcinku frontu Rosjanie utworzyli dość duży przyczółek, wokół którego utworzono dwie linie obrony. Naszą jednostkę skierowano na drugą linię obrony. Naszym zadaniem było wzmocnienie jej przez budowę nowych stanowisk ogniowych.

Ponieważ byliśmy kilka kilometrów za pierwszą linią, było dość spokojnie. Niekiedy ostrzeliwała nas dalekosiężna artyleria lub samoloty.

Pod koniec lipca Niemcy planowali atak na przyczółek. Rosjanie musieli być doskonale zorientowani na temat miejsca i terminu ataku. Na godzinę przed atakiem potężna nawała ognia artyleryjskiego spadła na oddziały szykujące się do szturmu, co uniemożliwiło skuteczny atak.

Na początku sierpnia dotarły do nas wiadomości, że oddziały radzieckie są na terenie Polski (Lublin-Chełm) oraz że w Warszawie wybuchło powstanie przeciwko Niemcom.

W drugiej połowie sierpnia i na naszym odcinku frontu ruszyła potężna radziecka ofensywa. Jednocześnie skapitulowały wojska rumuńskie. Ponieważ na naszej prawej i lewej flance były oddziały rumuńskie, nasza dywizja w ciągu kilku dni została okrążona. Powstał więc ruchomy "kocioł", który przebijał się na zachód. Jak długo starczyło amunicji i paliwa dla czołgów i dział samobieżnych, posuwaliśmy się dość szybko, skutecznie rozbijając opór przeciwnika.

Katastrofa nastąpiła, gdy zabrakło paliwa i amunicji dla broni pancernej. Czołgi, działa i inne pojazdy porzucono, jak również i rannych.

Pozostali żołnierze tylko z bronią ręczną przebijali się dalej na zachód. W ciągu dwóch dni dywizja została rozbita i rozproszona.

Pamiętam ostatni dzień tej zagłady. Kilkaset ludzi rozproszonych posuwało się przez pagórkowaty teren. Przeciwnik ogniem bezpośrednim z dział strzelał jak do zajęcy. Obserwowałem, jak nieprzyjacielska tyraliera postępowała za nami, zabitych przeszukiwano, rannych dobijano.

W pewnym momencie doszliśmy do pola, na którym była duża ilość kopek siana. Byłem potwornie zmęczony, niewyspany. Wczołgałem się pod jedną z kopek siana i momentalnie zasnąłem. Obudziłem się w nocy, wokół cisza i rozgwieżdżone niebo. Według gwiazd określiłem kierunek zachodni i ostrożnie poszedłem dalej.

Nad ranem dotarłem do pól kukurydzy. Dawały one schronienie, a przede wszystkim pożywienie. Kolby kukurydzy dojrzewały, ziarna były jeszcze miękkie, mleczne, i można było je przeżuwać.

Idąc przez pola kukurydzy natknąłem się na dwóch rozbitków - również z naszej dywizji. Jeden Austriak podoficer, drugi Bawarczyk porucznik miał zwichniętą nogę. Z tego względu nasz marsz spowalniał.

Natrafiliśmy też na winnicę, co pozwoliło nam posilić się winogronami. Teren, przez który przechodziliśmy, był pagórkowaty, podobny do okolic Cieszyna (Gułdowy).

Następnego dnia po południu doszliśmy do rzeki szerokiej na kilkanaście metrów. Po obu brzegach rosły szuwary. Przed rzeką biegła dróżka, przy niej było kilka chat wiejskich. Chwilę obserwowaliśmy chaty. Wokół nich kręciło się kilku cywilów, wojskowych nie było widać. Austriak uparł się, że pójdzie do owych chat, by wyprosić trochę chleba. Poszedł, mimo że mu to odradzaliśmy. Myśmy stali nieopodal chat, blisko rzeki. Na chwilę czekaliśmy. Potem padło kilka strzałów i dało się słyszeć jakieś krzyki. W naszym kierunku biegło kilku cywilów uzbrojonych w karabiny. Ja co sił podbiegłem do rzeki, przedarłem się przez szuwary, następnie brnąc po piersi w głębokiej wodzie, przedostałem się na drugi brzeg. Tu znowu przez szuwary przebiegłem kilkadziesiąt metrów, a następnie zanurzyłem się w wodzie, w gęstwinie wodorostów.

Po drugim brzegu biegali ludzie i kilku wojskowych. Oddali kilka serii po szuwarach i odeszli. Wszystko ucichło. Nagle padło kilka strzałów i dojrzałem, jak z szuwarów wyciągnięto zabitego Bawarczyka. Nie zdołał przedostać się przez wodę i to go zgubiło. Obrabowano go doszczętnie i zostawiono.

Ja w tej wodzie, w tych szuwarach, przeleżałem do wieczora. Szczęście, że nie była zbyt zimna i dało się wytrzymać. Jak się ściemniło, wyszedłem z niej, przysłowiowo mokry jak szczur i ostrożnie poszedłem dalej. Nieopodal natrafiłem na kopki siana. W jednej z nich przenocowałem. Przez następnych kilka dni i nocy samotnie wędrowałem. Szczęście, że pogoda sprzyjała, a na polach kukurydzy czy winnicach można było się pożywić. Rozmyślałem. Przed rokiem akurat byłem w domu rodzinnym na urlopie, wyjeżdżając z frontu kaukaskiego. Dziś poniewieram się na polach Besarabii.

Jednego ranka ruszyłem w dalszą wędrówkę. Na zboczu pagórka pasło się stado owiec, a przy nich owczarz, starszy człowiek. Za papierosy dał mi kawałek chleba. Kiedy odszedłem od niego kilkaset metrów, padły w moim kierunku strzały. Przy owczarzu stała grupa ludzi, a przy nich kilka cywilów z opaskami na rękach i karabinami. Rękami dawali znak, bym do nich dołączył. Przez chwilkę zastanawiałem się. Może pobiec do bliskiego pola kukurydzy i zniknąć. Byłem jednak tak wyczerpany fizycznie i psychicznie, że dołączyłem do owej grupy ludzi. Byli to żołnierze rozproszeni z naszej dywizji, którzy zostali zatrzymani przez miejscowych milicjantów.

Szliśmy przez dwie godziny, dotarliśmy do niewielkiego miasteczka. Prowizoryczny obóz dla jeńców. Był to dość duży plac, ogrodzony, na nim był nieduży budynek, studnia z pompą ręczną i kilkanaście drzew. Było nas kilkaset jeńców, a jeszcze doprowadzano małe grupki. Koczowaliśmy pod gołym niebem. W dzień było dość ciepło, ale w nocy bardzo zimno, występowały przymrozki. Przez pierwszych kilka dni nie dostawaliśmy nic do jedzenia. Była tylko woda ze studni.

Potem ustawiono beczki na cegłach, do których wsypano trochę ziarna kukurydzy i gotowano coś w rodzaju zupy. Zupę rozdzielano dwa razy dziennie po jednej chochli. Zupę wlewano do menażek, puszek po konserwach, nawet do czapek, a w ostateczności do złożonych dłoni. Jak zupa była zbyt gorąca, a dłonie delikwenta nie wytrzymały, to jedzenie lądowało na ziemi i było po posiłku.

Wokół ogrodzenia chodzili cywile z bochenkami chleba i proponowali wymianę np. za płaszcz, marynarkę, koszulę czy buty. Przy panującym strasznym głodzie niektórzy dokonywali wymiany, zostając w końcu w samych spodniach. Skutki tego były tragiczne. Przebywanie bez koszuli pod gołym niebem przy nocnych przymrozkach kończyło się często zapaleniem płuc. Przy braku jakiejkolwiek pomocy medycznej kończyło się to śmiercią.

Najchłodniej było nad ranem. Trzeba było wstać i zacząć się energicznie ruszać. W najgorszej sytuacji byli ranni. Co rano wynoszono kilku, niekiedy kilkunastu zmarłych, ładowano na furmanki i gdzieś odwożono.

Gdzieś w drugiej połowie października sformowano z nas kolumnę marszową i wyruszyliśmy do obozu jenieckiego w Tiraspolu nad Dniestrem. Maszerowaliśmy kilka dni, pokonując odległość ok. 150 kilometrów.

Jako prowiant marszowy otrzymaliśmy trochę sucharów oraz ziarna kukurydzy. Jak należało spożywać kukurydzę, to nikogo nie obchodziło. Co niektórym udało się ją ugotować, inni gnietli ją kamieniami i przeżuwali.

Konwojowali nas żołnierze rosyjscy, starsi wiekiem, byli dość wyrozumiali. Gdy przechodziliśmy wokół pól kukurydzy wbiegaliśmy w nie i można było narwać trochę kolb i uzupełnić marny prowiant marszowy.

Wreszcie dotarliśmy do Tiraspolu. Był to obóz jeniecki. Obszerny teren, ogrodzony drutem kolczastym. Wewnątrz było kilka murowanych budynków oraz różne szopy i stodoły. Jeńców było kilka tysięcy. Część miała lokum pod dachem, część nadal tkwiła pod gołym niebem.

Rozpoczęto akcję odwszawiania. Zrobiono komorę z blachy, pod nią palenisko. Wewnątrz komory gorącym powietrzem w odzieży niszczono wszy i gnidy. Wyglądało to tak: grupa ludzi, około 30, rozebrana do naga, oddawała swoje ubrania do komory na około pół godziny. Zdarzało się, że ubrania zapalały się i z komory wyrzucano kawałki niedopalonej odzieży. W co się mieli ubrać pechowcy - nikogo nie obchodziło.

Był listopad. Coraz chłodniej, nadciągała dla mnie trzecia frontowa zima. W tym czasie dostałem pierwszy atak malarii. W wojsku dostawaliśmy profilaktycznie tabletki (Ateprin), które zabezpieczały przed tą chorobą, gdyż tereny, na których przebywaliśmy, uznawane były jako malaryczne. Ataki powtarzały się co kilka dni. Najpierw występowało uczucie ogromnego zimna, silne dreszcze, a potem wysoka gorączka i osłabienie.

W obozie początkowo nie było żadnych środków przeciwko tej chorobie. Później od czasu do czasu otrzymywaliśmy chininę (biały, bardzo gorzki proszek).

Wyżywienie było bardzo mizerne. Rano i wieczorem otrzymywaliśmy wodnistą zupę z kawałkami brukwi, rzadziej ziemniaków oraz bochenek chleba na 12-15 osób. Krajanie chleba była pewnego rodzaju rytuałem. Dzielący otrzymywał ostatnią kromkę, co sprawiało, że kromki były możliwie równo krajane.

Często zatrudniano nas do noszenia drewna. Na brzegu Dniestru składowano okrąglaki długości ok. 1,5 metra. Braliśmy je na ramiona i taszczyliśmy do obozu jako opał. Droga od rzeki do obozu wynosiła ze 3 kilometry.

Okrąglaki były bardzo mokre, trzeba było je trzymać rękami bez rękawic. Przy mrozie i wietrze było to bardzo dokuczliwe. Konwojowali nas żołnierze, z wyglądu Mongołowie ze skośnymi oczami. Byli brutalni. Jeżeli ktoś poślizgnął się i upadł, był bity kolbami karabinów.

Minął listopad, grudzień, ze smutnymi świętami Bożego Narodzenia.

Rok 1945. Kilka dni po Nowym Roku załadowano nas do pociągu - o dziwo do wagonów osobowych, choć mocno zdezelowanych, okna częściowo zabite dyktą. I tak ruszyliśmy w nieznane. W Charkowie mieliśmy postój, skierowano nas do łaźni i odwszalni. Różne były wersje, dokąd jedziemy. Sprawdzała się ta najgorsza.

Patrzyliśmy na bezkresne, ośnieżone przestrzenie i na słońce. Z tego wynikało, że jedziemy na północny wschód, czyli Ural i Syberia. Dotarliśmy do Uralu. Tu w miejscowości Moszka wyładowano nas ok. 30 ludzi. Umieszczono nas w obozie dla chorych.

Po zakwaterowaniu każdy był wzywany do komendanta obozu, który wypełniał szczegółowy kwestionariusz osobowy (dane osobowe, wykształcenie, stan majątkowy zainteresowanego, rodziców, rodzeństwa, krewnych i mnóstwo innych pytań).

Zajmowaliśmy duży, piętrowy budynek zbudowany z grubych bali drewnianych. Prawdopodobnie był to budynek szkolny. W wysokich izbach były piece z cegły, opalane polanami drewna. Przy mrozach dochodzących do 40 stopni, a nawet więcej - w izbach było niesamowicie zimno, często grubo poniżej zera. Leżeliśmy w żelaznych łóżkach na siennikach, do przykrycia mieliśmy koc.

Codziennie rano był obchód, pielęgniarka i strażnik. Lekarka wizytowała co 2-3 dni. Ja jako chory na malarię otrzymywałem chininę, która po dłuższym stosowaniu praktycznie chorobę tę u mnie wyeliminowała.

Po kilkunastu dniach poszliśmy na prześwietlenie (rentgen), które robiono w odległości ze dwóch kilometrów. Wyszliśmy rano. Mróz tego dnia potworny. Kiedy wyszliśmy z budynku, dech nam zaparło, miało się wrażenie, że był to łyk spirytusu. Ten przemarsz przy tym mrozie dla naszych osłabionych organizmów okazał się fatalny. Po powrocie kilkunastu z nas zachorowało na zapalenie płuc, z czego kilku zmarło. Ja też zachorowałem, przez kilka krytycznych dni miałem tak wysoką temperaturę, że traciłem przytomność. Przeżyłem. Chyba pomogła mi chinina, która działa przeciwgorączkowo. Wysoka temperatura widocznie podziałała też na malarię, gdyż ataki ustały. Powoli wracałem do sił.

Jeśli chodzi o jedzenie, to jakościowo było ono dobre, natomiast ilościowo o wielokrotnie niewystarczające. Podobno racje żywnościowe były jak dla wojska, ale po przejściu przez magazyny, kuchnie i personel roznoszący - skurczyły się bardzo, a na to my nie mieliśmy najmniejszego wpływu, toteż byliśmy stale głodni.

Pamiętam dzień 25 marca 1945 roku. Dzień moich urodzin. Był tu taki zwyczaj, że solenizant otrzymywał dodatkową porcję jedzenia. Dostałem pełny talerz zupy mlecznej z ryżem. Był to urodzinowy podarek, którego nigdy nie zapomnę.

Kiedy dziś słyszy się, w jakich nieludzkich warunkach wysiedlano Polaków z Kresów Wschodnich w głąb ZSRR po 17 września 1939 roku, i w jak strasznych warunkach przyszło im żyć w łagrach na Syberii i dalekiej północy - to stwierdzić trzeba, że jeńcy z armii niemieckiej byli lepiej traktowani przez władze ZSRR.

Co dwa tygodnie odbywał się przegląd chorych, a tych co uznano za zdrowych, odsyłano do obozów pracy. Ja byłem w takim stanie zdrowia, że nadal pozostawałem w obozie chorych. Byłem bardzo osłabiony. Wystąpił u mnie częściowy zanik mięśni, zwłaszcza w nogach, do tego stopnia, że podniesienie nogi o jeden schodek było problemem. Musiałem przy pomocy rąk podnosić nogę.

W czerwcu stan mego zdrowia się poprawił i zacząłem pracować w grupie gospodarczej w obozie. Ruch wzmocnił moje mięśnie, a porcje żywnościowe dla pracujących były większe.

Na początku lipca wezwano nas do komendanta obozu i sprawdzono nasze kwestionariusze osobowe. Tych, którzy podali narodowość "polska" wysegregowano, było nas trzech - dwóch z Górnego Śląska i ja.

Było to spowodowane akcją rządu polskiego, który uzgodnił z rządem ZSRR repatriację wszystkich Polaków z terenu Związku Radzieckiego. Odstawiono nas do obozu jenieckiego w Iżewsku. Obóz w Iżewsku był olbrzymi. Przebywało w nim kilka tysięcy ludzi. Rosjanie pełnili tylko straż zewnętrzną. Wewnątrz obozu administracja była niemiecka. Było kilkadziesiąt oficerów z pułkownikiem na czele. Co dzień rano był apel. Po nim grupy po 100 ludzi maszerowały do prac w pobliskich fabrykach, zaś oficerowie szli do swojej kantyny, gdzie zabijali czas grą w karty, szachy itp.

Nas dołączono do grupy ok. 200 osób, którą tworzyli Polacy z armii niemieckiej, głównie ze Śląska. Czekaliśmy na transport do Polski. Ze wschodniej Syberii jechał pociąg, który po drodze zabierał grupy Polaków. Czekaliśmy kilka dni. W międzyczasie dołączono do nas jeszcze kilkunastu z innych obozów na Uralu.

Wreszcie nadjechał długo oczekiwany pociąg, bardzo długi, składający się z samych wagonów towarowych. Jechali nim także Polacy, którzy w 1939 roku zostali wywiezieni na Syberię. W ostatnią niedzielę lipca byliśmy w Moskwie. Mieliśmy postój na jakiejś ogromnej stacji towarowej. Nasz wagon miał dyżur i nosiliśmy wodę z dość daleka do wagonu-kuchni. Ten szczegół utkwił mi w pamięci. Na stacji kolejowej w Mińsku poszliśmy jeszcze do łaźni i odwszalni, choć wszy nie mieliśmy. W obozach jenieckich wszelki zarost był nie strzyżony, ale golony brzytwą.

Stacją docelową był Poznań. Dotarliśmy do niego 11 sierpnia 1945 roku. Na miejscu zajął się nami PUR (Państwowy Urząd Repatriacji). Wystawiono nam dokumenty zwolnienia, które były podstawą do uzyskania bezpłatnego biletu kolejowego. Dostaliśmy też po 50 złotych. Mając w pamięci wartość 50 złotych przedwojennych, zdawało się nam, że to dość dużo. Ale kiedy płaciło się na dworcu za bułkę 5 złotych, zorientowaliśmy się co do rzeczywistej wartości tych pieniędzy.

Rozjechaliśmy się z Poznania każdy do swego poprzedniego miejsca zamieszkania. Z Poznania przez Katowice, Bielsko, dojechałem do Jaworza. Dalej pociąg nie kursował ze względu na wysadzone mosty kolejowe. Z Jaworza przez Górki, Lipowiec na piechotę dotarłem do domu rodzinnego.

Był piękny, prawdziwie letni dzień. Szedłem w ogromnym napięciu nerwowym. W pociągu mówiono, że w naszych okolicach toczyły się ciężkie walki w ostatnich dniach wojny i zniszczenia są ogromne. Im bliżej domu obserwowałem okolicę, zabudowania, z zadowoleniem stwierdziłem, że zniszczeń praktycznie nie ma żadnych. Wreszcie zobaczyłem rodzinną chałupę i ze wzruszeniem przekroczyłem progi domu rodzinnego.

W domu była "starka" i młodsza siostra Zuzanka. Tata był w pracy, w fabryce, i tam się już dowiedział o moim powrocie. Mama i siostra Haniczka grabiły owies w Równi. Zuzanka pobiegła jak najszybciej do nich. Rzuciły pracę przy owsie i natychmiast przybiegły do domu.

Wielka radość i wzruszenie. Wszyscy mieli łzy w oknach. Kiedy się jednak mi przypatrzyli, powstało i zaniepokojenie. Byłem ogromnie wycieńczony i chudy. Ważyłem niespełna 40 kilogramów przy mojej przeciętnej wadze 70-80 kg. Przysłowiowe - kości i skóra. Cierpiałem też na zaburzenia przewodu pokarmowego (nieżyt żołądka) i musiałem się bardzo ostrożnie, dietetycznie odżywiać. Były bowiem wypadki, że ludzie w stanie skrajnego wycieńczenia organizmu przeszli zaraz na pełne wyżywienie i na skutek tego wystąpiły u nich bardzo poważne powikłania do śmierci włącznie.

Wezwano też do mnie lekarza doktora Paździorę z Goleszowa. Po zbadaniu nie stwierdził zaburzeń pracy serca, płuc, jedynie skrajne wycieńczenie organizmu i zalecił ścisłą dietę.

Przez kilka tygodni przebywałem tylko w domu, trochę leżąc, trochę chodząc. Dopiero kiedyś na początku października poszedłem pierwszy raz piechotą do Ustronia. Wycieńczenie sprawiło częściowy zanik mięśni, zwłaszcza w nogach, co było bardzo męczące podczas chodzenia. Powoli mi też odrastały włosy na głowie. W lipcu jeszcze w niewoli ostatni raz miałem goloną całą głowę. Ogólny stan zdrowia mi się poprawił, ruch wzmacniał moją kondycję. W listopadzie zgłosiłem się do pracy w fabryce, ale przyjęty zostałem dopiero w następnym roku. Zacząłem też chodzić do chóru kościelnego, a także do Związku Młodzieży Wiejskiej WICI. Powoli koszmar przeżyć wojny ustępował. Życie biegło dalej, niosło nowe sprawy, zadania, które trzeba było na bieżąco rozwiązywać. Po kilku latach historia lat wojny stawała się coraz bardziej odległą przeszłością.

A teraz refleksje końcowe. Starałem się nakreślić w prostych, zrozumiałych słowach moje losy w tych wojennych latach. Bez wątpienia były one podobne do losów wielu, wielu innych, którzy dostali się w tryby tej wojennej machiny. Celem każdego było przeżyć, za wszelką cenę doczekać końca wojny i wrócić cało do domu, do swoich. Niestety, jednym się to udało, innym nie. Z kolegów z ławy szkolnej tylko połowa znalazła się wśród pierwszych. Losy sprawiły, że i ja wśród nich się znalazłem. Wierzę, że Opatrzność Boża czuwała nade mną, a może to sprawiły modlitwy i pamięć o mnie moich najbliższych.

Oby losy sprawiły, by nikomu, by żadnemu pokoleniu nie trzeba było jeszcze raz przeżyć takiej powtórki z historii.


Ustroń 1994


Ludwik Lipowczan


Źródło:

  • relacja pisemna (dzięki uprzejmości Pana Ludwika Lipowczana)
Biogramy wcielonych
Relacje i wspomnienia
Album fotografii
Archiwa - gdzie szukać?
Literatura tematu
Polecane linki
Podziękowania
Strona główna
Ostatnio dodane
Księga gości



W znienawidzonym mundurze. Losy Polaków przymusowo wcielonych do wojska niemieckiego w okresie II wojny światowej