W znienawidzonym mundurze. Losy Polaków przymusowo wcielonych do wojska niemieckiego w okresie II wojny światowej
Dlaczego wcielano
Wcielenia 1940-1945
Wcielenia w liczbach
Czy wcielano do Waffen-SS?
Polacy obywatele III Rzeszy
W Polskich Siłach Zbrojnych
Pozostałe artykuły

Wspomnienia por. pil. Bernarda Buchwalda


(...) Hauptman postawił na stoliczku puszkę z 50 Playersami, tabliczkę czekolady i pudełko zapałek. "To dla Pana, Panie poruczniku Buchwald, jako prezent powitalny po powrocie ze szpitala". Było to wypowiedziane bezbłędną angielszczyzną i z czarującym uśmiechem. "Jeszcze kilka drobnych formalności i będzie Pan w głównym obozie razem z kolegami". Usiadł na taborecie, ja na pryczy. Położył na stoliczku formularz Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, podał wieczne pióro i poprosił o wpisanie odpowiedzi na formularzu i złożenie swego podpisu. Nazwisko: wypełniam, imię: wypełniam, miejsce i data urodzenia: wypełniam, lotnisko z jakiego wystartowałem, numer dywizjonu i nazwisko dowódcy - wykreślam. - O nie, Panie poruczniku, to trzeba wypełnić dla potrzeb Czerwonego Krzyża - śmiesznie dodał. Odmówiłem i uzupełniłem odmowę uwagą, że Czerwony Krzyż jest instytucją charytatywną i sprawy wojskowe go nie interesują. Czy to Pańska ostateczna odpowiedź? - zapytał ze złością. Uśmiechu już nie było. Potwierdziłem. Dobrze - warknął - może zmieni Pan zdanie później. Porwał formularz, zgarnął papierosy, czekoladę, zapałki i wyszedł trzaskając drzwiami. Usłyszałem jeszcze na korytarzu jego wrzask: "Wartownik" - i cisza. Pomyślałem o wielowiekowej kulturze niemieckiej zniszczonej kilkuletnim panowaniem brunatnej dyktatorskiej przemocy. Na skutki tego spotkania nie czekałem zbyt długo. Po kilku minutach usłyszałem syczenie w kaloryferze. Wysoki na dwa i pół metra, szeroki na jeden, zaczął wkrótce buchać gorącem. Zacząłem się rozbierać, aby wytrzymać narastający upał. Nie trwało długo, a leżałem nagi na pryczy, zlany potem. Początkowo na pół czuwałem, na pół spałem, aż po kilku godzinach zapadłem w nieprzytomny sen. Nie wiem jak długo byłem w tym stanie. Zacząłem się budzić pod wpływem potrząsań, lekkich uderzeń i z daleka dochodzących słów. Najpierw widziałem jakiś cień, który powoli zaczął przybierać kształt ludzkiej postaci, aby wreszcie przedstawić się jako niemiecki żołnierz - wachman, dotarło do mnie. Był to rzeczywiście niemiecki wartownik, który podawał mi kubek z gorącą kawą zbożową i wkładał do ust kawałki czarnego, żołnierskiego chleba. Gdy już trochę przyszedłem do siebie, zaczął mówić - po polsku. Jest noc, a on trzyma wartę przed drzwiami mej celi. Jest Ślązakiem. Jak Niemcy okupowali Polskę to Pomorze, Wielkopolskę i Śląsk włączyli do Rzeszy. Wszyscy automatycznie zostali obywatelami niemieckimi i obowiązywały ich prawa niemieckie, również obowiązek pełnienia służby wojskowej. Jedną z tragedii tej wojny było, że zdarzało się, iż po jednej stronie linii frontu byli Polacy ubrani w mundury żołnierza niemieckiego, a po drugiej Polacy w mundurach wojsk alianckich - jedni i drudzy strzelali do siebie, sądząc, że strzelają do wroga. Liczne takie przypadki stwierdzono w czasie bitwy o Monte Cassino. On już czwartą noc pełni służbę przy moich drzwiach, a od sanitariusza dowiedział się kim jestem. Postanowił mi pomóc. Wymógł na mnie, abym mu dał słowo polskiego oficera, że nie pisnę słowem i że będę udawał nieprzytomnego - trupa, jak powiedział, a szczególnie w obecności "tego przeklętego szubrawca śledczego hauptmana, to świnia wysokiego rzędu" - zakończył i wyszedł. Przychodził każdej nocy i karmił mnie. Nie za dużo, aby nie podpadło.

Obudziło mnie czyjeś gwałtowne wejście do celi. Udawałem oczywiście trupa. Nade mną stał hauptman. Za chwilę ryknął: Arzt! - lekarz. Ten wrzask mógł nawet umarłego obudzić, lecz ja w myśl umowy ze Ślązakiem udawałem trupa. Usłyszałem kroki hauptmana i trzask zamykanych drzwi. Za chwilę usłyszałem, że je ktoś otworzył. Nie otwierałem oczu. Ktoś przysunął taboret do pryczy, coś na nim postawił i usiadł na krawędzi pryczy. Zaczął mną potrząsać. W dalszym ciągu udawałem trupa. Nie mogłem jednak przeciągać struny i po chwili lekko westchnąłem, uchyliłem powieki na szerokość szparki. Na pryczy siedział kapral - cóż za zaszczyt! Na taborecie kubek z kawą i talerz z chlebem posmarowanym masłem - iście królewskie danie. Jasne, że masło pochodziło z paczki Czerwonego Krzyża. Nadal lekko mną potrząsał i mówił powtarzając: Must Du drinken und essen - czyli, że muszę pić i jeść. Zaczął mnie karmić. Robiłem wszystko, aby kawa ściekała mi po brodzie, a kawałki chleba, krojone przez kaprala scyzorykiem na małe części, z trudem przechodziły mi przez gardło.

Robił to z dużą dozą cierpliwości i, co trzeba mu oddać, delikatnie. Odwiedzał mnie co jakiś czas, może przez godzinę lub dwie, za każdym razem karmił mnie tym co przyniósł. Cieszył się jak dziecko, gdy widział, że wracam do życia i sił. Pod wieczór odwiedził mnie arzt - lekarz. Popatrzył w moje oczy, kazał wyciągnąć i pokazać język, uciskał brzuch, zmierzył tętno, popatrzył na mnie podejrzliwie i bez słowa wyszedł. Źle - pomyślałem, poznał się na mnie - symulant. Trochę się denerwowałem, lecz ranek rozwiał moje obawy. Przyniesiono mi całkiem porządne śniadanie i zwrócono mi mój polowy mundur - banie dress. Ten sam znajomy kapral przyniósł mydło, ręcznik, maszynkę do golenia i zaprowadził do umywalni. Byłem jednak miękki w kolanach i z trudem mogłem się poruszać. Pilnował mnie cały czas. Od czasu zestrzelenia, po raz pierwszy zobaczyłem się w lustrze. A do licha! Gęba opuchnięta, wargi większe niż u wielbłąda, między nosem a górną wargą strup zaschniętej krwi, pomiędzy dolną wargą a brodą - to samo! To skutki spotkania twarzy z celownikiem optycznym Spitfire'a. Kapral pomógł mi rozebrać się do nagusa i wziąłem prysznic - ach, co za ulga dla obolałego ciała. Kolano było nadal spuchnięte, a biodro koloru biskupiego fioletu. Pomógł mi się wytrzeć, ubrać i zaprowadził z powrotem do celi. Założyłem buty - całe szczęście, że były lotnicze i bez sznurowadeł - nie mogłem się schylić. Wczesną popołudniową godziną zostałem przeniesiony do głównego obozu. Tam powitał mnie serdecznie major rudzielec, który natychmiast, pomagając mi iść, zaprowadził mnie do majora Elliota. Grzecznie i ciepło przywitał się ze mną. Słyszał o mnie od rudzielca i martwił się. Stale pytał hauptmana, co się ze mną dzieje. Ten odpowiadał, że jak tylko zostanie w pełni sprawdzona moja tożsamość, natychmiast zostanę przeniesiony do obozu głównego. Oczywiście, że S/L Elliot w takie bajki nie wierzył, lecz wiedział, że stałe o mnie dopytywanie trochę Niemców zmityguje. Wtedy dowiedziałem się, że to sprawdzanie mej tożsamości trwało w sumie dziewięć dni. No tak: jeden dzień przepytywania, sześć dni zmiękczania i dwa dni powrotu do stanu normalnego. W Dulagu przebywałem przez dalsze piętnaście dni. Twarz i kolano wróciły prawie do normy, natomiast biodro i kręgosłup nadal bolały - czasem bardzo silnie. Kulałem.

Pewnego dnia wieczorem major Elliot poinformował nas, że otrzymamy dodatkowe racje żywnościowe z paczek Czerwonego Krzyża i że następnego dnia zostaniemy przetransportowani pociągiem do obozu Stalag Luft III Sagan - obozu przeznaczonego wyłącznie dla jeńców wojennych lotnictwa alianckiego, położonego na południowy wschód od Berlina. Daleka droga. Rankiem, otoczeni psami i kompanią wojska, z jednym samochodem pancernym z przodu kolumny, a drugim z tyłu, pomaszerowaliśmy na dworzec kolejowy we Frankfurcie nad Menem. Wpakowano nas wszystkich pięćdziesięciu do jednego wagonu - o dziwo osobowego. Kierunek Sagan - czyli polski Żagań.


Bernard Buchwald


Źródło:

  • Buchwald B. K., Od Wrony do Spitfire'a, Poznań 1999
Biogramy wcielonych
Relacje i wspomnienia
Album fotografii
Archiwa - gdzie szukać?
Literatura tematu
Polecane linki
Podziękowania
Strona główna
Ostatnio dodane
Księga gości



W znienawidzonym mundurze. Losy Polaków przymusowo wcielonych do wojska niemieckiego w okresie II wojny światowej