W znienawidzonym mundurze. Losy Polaków przymusowo wcielonych do wojska niemieckiego w okresie II wojny światowej
Dlaczego wcielano
Wcielenia 1940-1945
Wcielenia w liczbach
Czy wcielano do Waffen-SS?
Polacy obywatele III Rzeszy
W Polskich Siłach Zbrojnych
Pozostałe artykuły

Wcielenia 1940-1945


Chociaż wojenne losy każdego spośród setek tysięcy Polaków wcielonych do niemieckiej armii różniły się, można spróbować opisać typowy przebieg wcielenia - począwszy od rejestracji przedpoborowych aż po służbę w jednostkach liniowych.

Najliczniejszą grupę poborowych Wehrmachtu stanowili przedwojenni mieszkańcy Śląska i Pomorza, w następnej kolejności Wielkopolanie i Polacy z innych wcielonych do Rzeszy regionów - Ziemi Łódzkiej, zachodniej Małopolski i północnego Mazowsza, a także z Wolnego Miasta Gdańska. Pobór na ziemiach polskich, wcielonych do III Rzeszy, zaczęto prowadzić od marca 1940 r., kiedy to w Katowicach powstała pierwsza Okręgowa Komisja Wojskowa (Wehrbezirkskommando). Zajęła się prowadzeniem ewidencji ludności pod kątem poboru i służby wojskowej w Wehrmachcie - rejestracja objęła 33 roczniki (urodzeni między 1894 a 1926 r.). Warto zwrócić uwagę, że powstanie Wehrbezirkskommando i pierwsze wcielenia miały miejsce w okresie, gdy potęga militarna III Rzeszy zbliżała się do apogeum. Fakt ten jest o tyle istotny, że wiele publikacji powtarza bezmyślnie informację, że Niemcy wykorzystywali Ślązaków, Pomorzan czy Wielkopolan wyłącznie jako mięso armatnie, do "łatania" rwącego się frontu, tymczasem w rzeczywistości praktycznie od samego początku Polacy uważani byli za regularne i równorzędne źródło materiału ludzkiego.

Do Wehrmachtu trafiali wszyscy nadający się do noszenia broni. Przeszkodą nie była nawet przeszłość danego poborowego. Wehrmacht nie "bawił się" w politykę i Niemcy do swojej armii wcielali nawet byłych powstańców (z powstań wielkopolskiego i śląskiego), żołnierzy (w tym nawet podoficerów zawodowych) Wojska Polskiego, dotychczasowych aresztantów, więźniów obozów koncentracyjnych lub robotników przymusowych. Wspólnym mianownikiem tych wszystkich osób była volkslista (oczywiście dopiero po jej wprowadzeniu, tj. od 1941 r.): I, II lub (najczęściej nadawana Polakom) III grupa. Wcielenie następowało po przyjęciu DVL przez daną osobę lub jej rodziców (w wypadku małoletnich). Jakkolwiek było to warunkiem koniecznym, to czynności wstępne (rejestracja, komisja lekarska etc.), a nawet samo przywdzianie munduru czasem następowało jeszcze przed formalnym zakończeniem załatwiania spraw DVL. W wypadku omyłkowego wcielenia do wojska Polaka z IV grupą, Wehrmacht zazwyczaj pozbywał się go, zwalniając do cywila. Część źródeł mówi także o wcielaniu osób, które (lub których rodziny) nigdy nie podpisały volkslisty, jednak musiały być to pojedyncze przypadki. Przed wprowadzeniem volkslisty (czyli do 1941 r.) o losach poborowego decydował formularz wypełniany przy okazji akcji palcówki (więcej na jej temat w artykule "Dlaczego wcielano?"). Wcielenia na ziemiach polskich miały miejsce od 1940 r. do końca 1944 r. (ostatni pobór przeprowadzono na Śląsku w grudniu 1944 r.; wcielono wówczas do Wehrmachtu chłopców urodzonych w 1927 r., a według innych źródeł - w 1928 r.).

Historycy szacują, że w czasie II wojny światowej do Wehrmachtu wcielono ok. 200 000-250 000 przedwojennych obywateli polskich. Dodając do tego 150 000 etnicznych Polaków-obywateli III Rzeszy, okazuje się, że na ok. 17 893 200 żołnierzy armii niemieckiej (tyle bowiem przewinęło się przez Wehrmacht w latach 1939-1945) aż 350 000-400 000 było Polakami (ponad 2%).

Jak wspomniano wcześniej, pierwszym krokiem w procesie przekształcania cywila w żołnierza Wehrmachtu, była rejestracja przedpoborowych. Następnie przyszły żołnierz stawał przed komisją poborową, która decydowała o jego przydatności (badania zdrowotne, umiejętności i predyspozycje do służby w rodzajach broni - artyleria, broń pancerna, marynarka itd.). Po komisji pozostawało oczekiwanie na kartę mobilizacyjną. Po jej nadejściu w dwutygodniowym terminie należało załatwić wszystkie cywilne sprawy i stawić się w wyznaczonym miejscu, zwykle na dworcu kolejowym, gdzie oczekiwał wojskowy transport. Parokrotnie podczas wojny (w zależności od sytuacji militarnej na frontach wojny) Niemcy przeprowadzili także tzw. mobilizacje uzupełniające z 24-godzinnym terminem stawienia się do poboru.

Jedynym sposobem na tymczasowe uniknięcie poboru, czy raczej jego opóźnienie, była praca w przemyśle (fabryki, kopalnie, huty) bądź na roli, czyli dziedzinach gospodarki istotnych dla wysiłku zbrojnego III Rzeszy. Dawało to pracodawcy poborowego możliwość napisania odwołania, w którym zgłaszał konieczność pozostawienia danego pracownika w swoim zakładzie. Po pewnym czasie jednak Wehrmacht i tak zabierał poborowego (w późniejszych latach wojny do przemysłu kierowano dużą liczbę robotników przymusowych i jeńców, którzy byli w stanie zastąpić powołanych do armii niemieckiej).

Wszelkie próby odmowy stawienia się do poboru kończyły się dla uciekiniera postawieniem w stan oskarżenia, aresztowaniem i sądem wojennym, przed którym wyrok śmierci był czymś oczywistym. Tych, których nie udało się ująć, ścigała z pełnym zaangażowaniem żandarmeria polowa Wehrmachtu (Feldgendarmerie). Spośród licznych opisanych przypadków ukrywania się przed poborem większość skończyła się schwytaniem opornych, bardzo nielicznym udało się dotrwać aż do nadejścia Armii Czerwonej lub przejść na drugą stronę frontu. Na niestawienie się do poboru decydowali się często Polacy wzywani w 1944 r. To oczywiście zrozumiałe, że w obliczu zbliżającego się końca okupacji niemieckiej podejmowali ryzyko częściej niż ich starsi koledzy, mobilizowani w latach 1940-1943. Napotkałem także dwa ciekawe przypadki ucieczki poborowych ze Śląska w 1940 r. przez południe Europy na Bliski Wschód, gdzie zostali żołnierzami stacjonującej tam Samodzielnej Brygady Strzelców Karpackich.

Do Wehrmachtu wcielano rekrutów w trybie miesięcznym, tzn. we wspomnianych wcześniej transportach kolejowych grupowano pewną ilość Polaków, po czym wysyłano ich na szkolenie rekruckie. Kolejna grupa wyjeżdżała dopiero w następnym miesiącu. Początkowo takie odjazdy młodych Polaków przeradzały się w demonstracje, podczas których wyjeżdżających na kurs rekrucki uroczyście żegnano, błogosławiono i w nadziei na opiekę opatrzności obdarowywano świętymi obrazkami, różańcami, lub po prostu przedmiotami na szczęście. Momentami dochodziło do paradoksalnych sytuacji, gdy np. przyszli żołnierze Wehrmachtu odjeżdżając zaczynali śpiewać polskie religijne lub patriotyczne pieśni, podczas gdy z peronu dochodziła melodia marsza, granego przez orkiestrę Wehrmachtu. Później takie masowe odjazdy stawały się smutną codziennością, bowiem wyjeżdżały coraz to młodsze roczniki Polaków.

Niektórzy Polacy mobilizowani do Wehrmachtu służyli pod zniemczonymi imionami. Jeszcze przy zapisach na volkslistę przemianowywano nierzadko Henryków na Heinrichów, Jerzych na Georgów, Józefów na Josefów, Karolów na Karlów, Kazimierzy na Kasimirów, Pawłów na Paulów, Stanisławów na Stanislausów, Wojciechów na Albertów etc. Czasami również zmieniano zapis nazwiska na niemiecko brzmiący (np. Kaczmarek - Katschmarek).

Poborowi w wieku od 18 do 25 lat przed pójściem do Wehrmachtu trafiali jeszcze na obowiązkowy, półroczny okres do tzw. Służby Pracy Rzeszy (Reichsarbeitsdienst, RAD). Była to paramilitarna organizacja, w której niemiecka młodzież (a zatem i polska z terenów wcielonych) obowiązkowo odbywała 6-miesięczny okres pracy. Chłopcy tam trafiający pracowali przy budowie umocnień, fortyfikacji i obiektów wojskowych. Równocześnie prowadzono szkolenie wojskowe (strzelanie z broni palnej, umiejętność okopywania się itd.). Po zakończeniu służby w RAD młodzi Polacy wracali na krótko do domów na urlop i stamtąd odjeżdżali na kursy rekruckie Wehrmachtu. Alternatywnie, członkowie RAD w warunkach przyfrontowych byli po prostu przemundurowywani i przekazywani do jednostek Wehrmachtu (zwykle na froncie wschodnim), bez dodatkowego dłuższego szkolenia.

Z rodzinnych stron dotychczasowi cywile odjeżdżali koleją do koszar jednostek, w których mieli przejść szkolenie rekruckie. Obejmowało ono naukę podstaw żołnierskiego fachu: obsługę broni, meldowanie się, salutowanie, maszerowanie, zaznajomienie z obowiązującymi w wojsku dystynkcjami stopni i przede wszystkim wpojenie wojskowej dyscypliny. Kursy rekruckie odbywały się zwykle w tzw. batalionie/dywizjonie zapasowo-szkolnym (Ersatz- und Ausbildungs-Bataillon/Abteilung). Batalionów tych było bardzo dużo i stacjonowały na terenie całej III Rzeszy (Niemiec, Austrii, Alzacji, Moraw itd.). Segregacja na bronie odbywała się już na poziomie tychże batalionów, tzn. istniały jednostki szkolące rekrutów artylerii, kawalerii, broni pancernej, lotnictwa itd. Nie zawsze przyszli żołnierze wiedzieli, gdzie będą służyć, i dopiero po dotarciu do miejsca przeznaczenia dowiadywali się, że po przeszkoleniu trafią do piechoty, artylerii czy saperów.

Przez cały czas trwania wojny dużym problemem były kwestie językowe. Nie wszyscy wcieleni do Wehrmachtu znali język niemiecki. Grupy rekrutów przybywające ze Śląska, Pomorza i Wielkopolski otrzymywały więc czasami tłumaczy, którzy w początkowym okresie szkolenia pomagali tłumacząc komendy, ucząc Polaków wojskowej terminologii itd. W gorszej sytuacji byli Polacy trafiający pojedynczo do grup niemieckich (np. Polacy-przymusowi robotnicy, których rodzice podpisali volkslistę, a którzy to zostali zmobilizowani do Wehrmachtu z miejsca pracy w III Rzeszy). Znajomość języka niemieckiego wśród nich często ograniczała się do pojedynczych słów. Niezrozumienie komend, a co za tym idzie niemożliwość ich wykonywania, narażała na dodatkowe szykany.

Problem języka próbowano rozwiązywać np. kierując rekrutów do drużyn złożonych wyłącznie z Niemców lub wysyłając ich na pewien okres na wieś, gdzie pomagali niemieckim chłopom, ucząc się przy okazji niemieckiego. Zwalczano także zwyczaj porozumiewania się po polsku w rozmowach prywatnych i służbowych między Polakami.

Kurs rekrucki rozpoczynał się od wydania umundurowania. Zwykle było ono zużyte i niedopasowane, jednak dzięki prowadzeniu wymiany w kilkunasto-kilkudziesięcioosobowych grupach możliwe było uzyskanie optymalnego zestawu, z dobranymi do wzrostu spodniami, bluzą mundurową i butami. Następnie rekrutom wydawano nieśmiertelniki (Erkennungsmarken), które od tej pory nierozłącznie towarzyszyły im w czasie służby w niemieckim wojsku. Były to metalowe blaszki w kształcie elipsy, na których wybijano dane umożliwiające identyfikację żołnierza. Rzadko pojawiało się na nich imię i nazwisko, znacznie częściej skrót nazwy jednostki wydającej nieśmiertelnik oraz numer indywidualny. Na wypadek śmierci żołnierza blaszkę łamano - jedna z połówek zostawała przy zwłokach, a druga była zabierana i z meldunkiem przekazywana władzom wojskowym.

Potem zaczynało się normalne życie rekruta. Dzień był regulowany wojskowym trybem życia: wczesna pobudka, słanie łóżka i porządkowanie pomieszczeń sypialnych, zbiórki, ćwiczenia wojskowe, posiłki etc. Szczególnie duży nacisk kładziono na bezwzględne posłuszeństwo wobec przełożonych, podstawowe wyszkolenie piechoty oraz ćwiczenia wytrzymałościowe. Odpowiedzialni za grupy rekrutów podoficerowie nie mieli litości, organizowali swoim podopiecznym np. niespodziewane nocne pobudki i marsze z cegłami w plecaku, ćwiczenia w błocie, śniegu i fatalnych warunkach pogodowych - wszystko dla wyrobienia hartu ciała i ducha. Posłuszeństwo wymuszano krzykiem i karami dyscyplinarnymi. Trudno doszukiwać w tym celowego sadyzmu wobec rekrutów z Polski. Było to typowe przygotowanie żołnierza do czekającej go służby frontowej, stosowane chyba w każdej armii świata (także w przedwojennym Wojsku Polskim) zgodnie z dewizą "więcej potu na ćwiczeniach, mniej krwi w walce". "Pruski" dryl był oczywiście inny niż polski, większą wagę przywiązywano do żołnierskiej postawy, odpowiedniego meldowania się, przysłowiowego trzaskania obcasami itd. Jakkolwiek podoficerowie prowadzący ćwiczenia byli znienawidzeni przez rekrutów, niewątpliwie przyczynili się do szybkiego przeistoczenia grupy cywilów w wyszkolonych żołnierzy.

Wiele publikacji poświęconych Polakom w Wehrmachcie kreśli obraz fatalnego wyszkolenia, jakie rzekomo Polacy mieli przechodzić przed udaniem się na front. W publikacjach tych przeczytać można nawet, że wysyłanie Polaków na front było celową, pośrednią metodą eksterminacji. W rzeczywistości ze wspomnień weteranów wyłania się obraz intensywnych ćwiczeń wojskowych na wysokim poziomie, natomiast sprawa ogromnych strat wojennych wiązała się z czymś innym. To krwawa wojna sprawiała, że przymusowo wcieleni do Wehrmachtu Polacy masowo ginęli, podobnie zresztą jak Niemcy czy inne narodowości walczące z przymusu czy wyboru pod sztandarem III Rzeszy. Należy pamiętać, że identyczne kursy rekruckie jak Polacy przechodzili rodowici Niemcy, a dowództwu Wehrmachtu nie robiło różnicy, czy żołnierze z uzupełnień będą Niemcami kochającymi swój kraj, czy też nie. Żołnierz miał się po prostu dobrze bić. Wraz z biegiem wojny i pogarszaniem sytuacji militarnej Niemiec, gdy zapasy ludzkie Wehrmachtu wyczerpywały się, poziom szkolenia rekrutów stopniowo obniżał się, z uwagi na brak czasu.

Ulgę podczas szkolenia dawała możliwość pisania listów do domu: do żon, matek, sióstr czy ojców i braci, zwykle też służących w Wehrmachcie. Teoretycznie listy miały być pisane po niemiecku i cenzurowane, jednakże widziałem szereg listów pisanych przez Polaków z Wehrmachtu także niemczyzną zapisywaną fonetycznie (z użyciem polskich liter), po śląsku, a nawet czystą polszczyzną. Zapewne wszystko zależało od jednostki i od rygoru, jaki żołnierzom był narzucany. Niektórym pozwalano pisać w ojczystym języku, innych przymuszano do używania niemieckiego.

Gdy trwające kilka miesięcy kursy dobiegały końca, przed żołnierzami pojawiała się - dla Polaków szczególnie przykra - konieczność złożenia niemieckiej przysięgi wojskowej Wehrmachtu, obowiązującej od 1934 r. Przysięgę składano na wierność Adolfowi Hitlerowi. Słowa przysięgi brzmiały:

"Ich schwöre bei Gott diesen heiligen Eid, dass ich dem Führer des Deutschen Reiches und Volkes, Adolf Hitler, dem Oberbefehlshaber der Wehrmacht, unbedingten Gehorsam leisten und als tapferer Soldat bereit sein will, jederzeit für diesen Eid mein Leben einzusetzen".

czyli:

"Składam przed Bogiem tę uroczystą przysięgę, iż będę bezwzględnie posłuszny wodzowi Niemieckiej Rzeszy i narodu, Adolfowi Hitlerowi, naczelnemu dowódcy Wehrmachtu, oraz iż jako dzielny żołnierz chcę być gotów w każdej chwili dla tej przysięgi oddać moje życie". (tłum. W. Zmyślony)


Żołnierze przed złożeniem przysięgi uczyli się jej na pamięć (co też było egzekwowane przez wymagających podoficerów), a podczas uroczystości mieli ją stojąc na baczność wypowiedzieć. Z relacji polskich weteranów Wehrmachtu wynika, że przysięga składana przez grupy Polaków była wypowiadana cicho, niechętnie, wręcz mamrotana. Polacy próbowali w ten sposób choć symbolicznie zamanifestować swój sprzeciw wobec konieczności służby w znienawidzonym mundurze. Formalna odmowa składania przysięgi wiązała się bowiem z poważnymi konsekwencjami wyciąganymi wobec opornego.

Po przysiędze okres rekrucki nie kończył się, ćwiczenia kontynuowano, jednak nowo zaprzysiężonym żołnierzom Wehrmachtu przysługiwały już pewne przywileje, jak np. możliwość wyjścia do miasta z przepustką. Zmieniało się też traktowanie, dyscyplina nieco się rozluźniała.

Koniec kursu rekruckiego oznaczał wyjazd do jednostek liniowych. Rekruci zdawali swoje zużyte mundury oraz ekwipunek i fasowali nowe. Zwykle (choć nie zawsze) przysługiwał im także dwutygodniowy urlop przed przydziałem do jednostki frontowej. W wypadku służby poza granicami Rzeszy urlop naliczano od przekroczenia granicy Niemiec. W czasie urlopu Polacy jechali oczywiście do rodzin, w swe rodzinne strony, choć spotkałem też przypadki żołnierzy, którzy wstydząc się niemieckiego munduru nie chcieli się w nim pokazywać w rodzinnej miejscowości. W czasie tych urlopów, na które brano ze sobą broń (karabin), niektórzy, choć bardzo nieliczni, decydowali się na dezercję i dołączanie do grup partyzanckich, które uciekinierów z Wehrmachtu - przeszkolonych i uzbrojonych - witały z otwartymi ramionami. Z uwagi jednak na poważne represje grożące rodzinie dezertera (więzienie, obóz koncentracyjny) było to zjawisko dość rzadkie.

Wyjazd na front był nieprzyjemny. Żołnierze nie wiedzieli, dokąd jadą, i z niepokojem obserwowali tabliczki z nazwami mijanych stacji, próbując po trasie pociągu wywnioskować, dokąd trafią. Europa Zachodnia brzmiała jak wybawienie, gdyż gwarantowała (przynajmniej do połowy 1944 r.) stosunkowo bezpieczną służbę okupacyjną. Afryka Północna i front włoski oznaczały konieczność wzięcia udziału w regularnej wojnie, natomiast front wschodni traktowany był niezmiennie prawie jak wyrok śmierci. Bezpardonowość prowadzonych walk, skrajnie trudne warunki pogodowe i świadomość tego, co czeka na wypadek wzięcia do niewoli przez Armię Czerwoną, napawała lękiem nie tylko Polaków.

Służba okupacyjna w Skandynawii była chyba najbezpieczniejszą, podobnie jak na Bałkanach i we Francji. Polacy na okupacji zwykle nawiązywali z miejscową ludnością przyjazne stosunki, otwarcie przyznając się do tego, że nie są Niemcami, a do Wehrmachtu zostali wcieleni pod przymusem. Kontakty z francuskimi, jugosłowiańskimi czy greckimi cywilami doprowadzały nieraz do nawiązania łączności z grupami partyzanckimi. Istnieje wiele relacji mówiących o tym, że Polacy w niemieckich mundurach wspierali podziemie - oczywiście, na tyle, na ile mogli jako szeregowi żołnierze - np. przekazując amunicję, materiały wybuchowe, żywność czy informacje. Dezercje do partyzantki zdarzały się rzadko, najczęściej dopiero gdy było jasne, że bliskim żołnierzy nic nie zagraża, czyli po wyzwoleniu zachodnich dzielnic Polski (przełom lat 1944/1945). Z drugiej strony obecność partyzantki (aktywnej zwłaszcza w Grecji i Jugosławii) powodowała, że Polacy musieli brać udział w jej zwalczaniu.

Służba w państwach zachodnioeuropejskich (kraje Beneluksu, Francja, Skandynawia) bywała przykrym doświadczeniem. Polacy służący jako niemieccy żołnierze mogli bowiem porównać stosunkowo łagodną okupację tam z niemieckim terrorem i represjami w stosunku do ludności ziem polskich wcielonych do III Rzeszy. Zaskoczeniem był też brak systemu kartkowego, obecnego przez wszystkie lata wojny w Polsce.

Przydział do jednostek w Afryce Północnej (do 1943 r.) i we Włoszech (lata 1943-1945) był trudną służbą frontową, jednakże dawał nadzieję na dostanie się do niewoli u aliantów zachodnich, gdzie warunki były znośne. Nietrudno domyśleć się, że perspektywa "rąbania drewna w Kanadzie" (dokąd transportowano jeńców niemieckich) była dla Polaków znacznie przyjemniejsza od konieczności ryzykowania życia w imię niemieckich interesów. Początkowo o możliwości przechodzenia z niewoli do Polskich Sił Zbrojnych nie było wiadomo wśród Polaków w Wehrmachcie, później - dzięki rozrzucanym i rozprowadzanym ulotkom, audycjom radiowym i wiadomościom przekazywanym ustnie - większość wiedziała, że po przeciwnej stronie frontu włoskiego walczą u boku aliantów polscy żołnierze 2 Korpusu Polskiego. Podobnie jak wcześniej, strach przed represjami wymierzonymi w rodzinę paraliżował wobec decyzji o dezercji, toteż okazja do zgłoszenia się do Wojska Polskiego pojawiała się dopiero po legalnym dostaniu się do niewoli. Podobna sytuacja miała miejsce na froncie powstałym po lądowaniu aliantów w Normandii w czerwcu 1944 r. i południowej Francji w sierpniu 1944 r.

Front wschodni był najgorszym, co mogło się przytrafić zmobilizowanym do Wehrmachtu Polakom. Niewoli radzieckiej obawiali się, wiedząc doskonale, że ich los nie będzie lepszy od losu czerwonoarmistów wziętych do niewoli przez Niemców. Polacy w Rosji bili się więc, starając się przeżyć. Po powstaniu w ZSRR w 1943 r. Armii Polskiej dowodzonej przez gen. Zygmunta Berlinga prowadzono akcję propagandową (ulotki itd.), mającą skłonić Polaków z Wehrmachtu do dobrowolnego poddawania się i przechodzenia do Wojska Polskiego. Ze względu na wcześniejsze negatywne doświadczenia mało kto z polskich wehrmachtowców wierzył w zapewnienia, że będzie mu wolno bez żadnych konsekwencji po prostu zrzucić niemiecki mundur i przywdziać polski. Te wątpliwości zostały zresztą potwierdzone przez późniejsze dane liczbowe, mówiące o tym, że zaledwie 3000 spośród 60 000 Polaków wziętych do niewoli przez Armię Czerwoną trafiło do ludowego Wojska Polskiego.

Szczegóły dotyczące niewoli oraz późniejszej służby Polaków z Wehrmachtu w Wojsku Polskim, Armii Krajowej oraz organizacjach podziemnych i partyzantce krajów Europy zostały szczegółowo omówione w oddzielnych artykułach tejże strony internetowej.

Część źródeł podaje, że w pewnym momencie, ok. 1944 r., w Wehrmachcie wprowadzono zakaz wysyłania grup przeszkolonych rekrutów ze Śląska, Pomorza i Wielkopolski na front wschodni. Nie zachowało się jednak żadne pismo, rozporządzenie czy inny dokument niemiecki na ten temat. Faktem jest natomiast, że mobilizowani w 1944 r. Polacy trafiali w większości na Zachód (południe Francji). Z innych relacji wynika, że pod sam koniec wojny (w 1945 r.) na froncie zachodnim grupy Polaków z III grupą volkslisty były przerzucane na tyły frontu celem zapobiegania szerzenia defetyzmu i dezercji. Niestety podobnie i tutaj nieznanym pozostaje dokument wydający to zarządzenie.

W Wehrmachcie Polacy służyli we wszystkich rodzajach sił zbrojnych (tj. armia - Heer, marynarka - Kriegsmarine oraz lotnictwo - Luftwaffe), w praktycznie wszystkich broniach i na wszystkich będących w zasięgu szeregowca stanowiskach. Zbierając informacje o poszczególnych żołnierzach i przeprowadzając rozmowy z weteranami znalazłem potwierdzenie, że Polacy służyli w piechocie, artylerii, broni pancernej, jednostkach spadochronowych, lotnictwie (w tym także w personelu latającym, choć dotychczas natrafiłem na cztery takie przypadki) i marynarce.

Dużą ciekawostką był stosunek żołnierzy Niemców do Polaków w Wehrmachcie. W warunkach względnego spokoju (okres rekrucki lub służba okupacyjna) bardzo rzadko dochodziło do spięć na tle narodowościowym (np. pomiędzy Niemcami z Gdańska a Pomorzanami). Były one wyciszane przez doświadczoną kadrę podoficerską, której obowiązkiem było pilnować, aby w jednostce nie było wewnętrznych podziałów i wzajemnej wrogości między żołnierzami. Jeśli zaś chodzi o warunki frontowe, to przygniatająca większość relacji polskich weteranów na ten temat jasno mówi, że nikt nie zwracał uwagi na narodowość. Polacy byli traktowani na równi z innymi, byli po prostu towarzyszami broni. Na wszelki wypadek zresztą niechętnie wychylali się przed szereg, przyznając się do narodowości, toteż rodowici Niemcy często nie mieli pojęcia, z kim mają do czynienia. Jedynie akcent lub obco brzmiące nazwisko mogło zdradzić Polaka. Polaków nie odbierano też jako obywateli kraju, z którym III Rzesza jest w stanie wojny, lecz jako Ślązaków ("Schlesier"), Pomorzan ("Westpreußen") czy mieszkańców Wielkopolski ("aus Wartheland"), czyli "prawie Niemców". Zawiłości volkslisty były rodowitym Niemcom zupełnie obce. Niejako logiczną konsekwencją tego jest fakt, że jak wszyscy inni żołnierze Polacy otrzymywali awanse, odznaczenia i nagrody za służbę.

Truizmem jest napisanie, że Polacy w mundurach niemieckich walczyli, masowo ginęli, marli z ran, zostawali inwalidami wojennymi, znikali bez śladu na froncie - losy i codzienne życie Polaka w Wehrmachcie nie różniło się specjalnie od życia żołnierza niemieckiego. Koniec wojny nie zawsze też oznaczał koniec problemów - więcej na ten temat w artykule zatytułowanym "Losy powojenne".


Wojciech Zmyślony


Źródła:

  • wywiady z weteranami Wehrmachtu
  • Dobrski B., Byłem żołnierzem Wehrmachtu, Londyn 2002
  • Hajduk R., Pogmatwane drogi, Warszawa 1976
  • Lysko A, Losy Górnoślązaków... [w:] Biuletyn IPN 9/2001
  • Serwański E., Hitlerowska polityka narodowościowa na Górnym Śląsku, Warszawa 1963
  • Szczepuła B., Dziadek w Wehrmachcie, Gdańsk 2007
  • Wesołowski Ł. J., Gott mit uns?, Warszawa 1997
Biogramy wcielonych
Relacje i wspomnienia
Album fotografii
Archiwa - gdzie szukać?
Literatura tematu
Polecane linki
Podziękowania
Strona główna
Ostatnio dodane
Księga gości



W znienawidzonym mundurze. Losy Polaków przymusowo wcielonych do wojska niemieckiego w okresie II wojny światowej